3 października 2024
lokal_30 w lokalu nr 12. Rozmowa z Agnieszką Rayzacher, prowadząca lokal_30
Marek Wasilewicz: Chciałem Cię zapytać o historię galerii. Wszystko zaczęło się w 2005 roku?
Agnieszka Rayzacher: W 2005 powstała galeria, a w 2006 Fundacja. Pierwsza wystawa odbyła się w czerwcu 2005 roku na ulicy Foksal. Założyłyśmy lokal_30 z Zuzanną Janin…
To była jej pracownia?
Tak – mieściła się w bardzo fajnym miejscu, na „mitycznej” ulicy Foksal. To było dobre miejsce, z fajną energią. Zaczynałyśmy zupełnie od zera. To, że Zuzanna miała to miejsce dało nam możliwość wystartowania.
Czy tam w ogóle były pracownie, nie kojarzę Foksalu z pracowniami?
Nie, to w ogóle była legendarna kamienica PIW-u, w której była możliwość wynajmu lokali. Więc najpierw to była pracownia Zuzanny, w której powstał lokal_30, potem nam się jeszcze udało wynająć mieszkanie dwa piętra wyżej, które było przestrzenią dodatkową, rezydencyjną. To była taka sama powierzchnia, ale była takim naszym dodatkowym miejscem. Tam nam było miło i dobrze, aczkolwiek nie było tam dużo miejsca. Po paru latach PIW sprzedawał te lokale, więc była taka alternatywa, że albo to wykupujemy, albo żegnamy się. Nie było możliwości, żeby to kupić, poza tym ja męczyłam się w tym miejscu, bo było naprawdę maleńkie, nie czułam już tej energii i czułam potrzebę zmiany. Ta zmiana była zmianą radykalną, bo w końcu kiedy udało mi się znaleźć miejsce przy ul. Wilczej to mniej więcej w tym samy czasie zmieniłyśmy strukturę – tylko ja zajęłam się teraz prowadzeniem galerii. To był przełomowy moment, bo miałam na to swój pomysł. Zawsze interesowały mnie wątki emancypacyjne, zresztą z Zuzanną poznałyśmy się przy takiej wystawie, w 2005 roku, „Dzień matki”, którą robiłam w Galerii XX1. Natomiast Zuzanna uważała, że trzeba szerzej patrzeć na sztukę. Więc dużo nas łączyło, ale miałyśmy różne wizje. Z chwilą, kiedy się tu przeprowadziłam, step-by-step zaczęłam zmieniać program, organicznie w kierunku, który mnie interesował. Myślę zresztą, że on nie jest jakiś radykalnie feministyczny. Jest odbiciem moich zainteresowań, czego nie kryję. Mam nadzieję, że nie służy tylko mnie, chciałabym, żeby służył większej grupie osób. Postawiłam na swoim w tym sensie, że robię to, na co mam ochotę i to, na czym mi zależy. Ale mam też takie poczucie, że oczywiście coś za coś. Robię to zawsze z jakąś osobą, która pomaga mi w galerii, ale to ja osobiście jestem odpowiedzialna absolutnie za wszystko. Mam też w związku z tym pełną swobodę – nikt nie może mi powiedzieć, co mam robić. Ponoszę ryzyko, ale jest zabawa [śmiech]
Nazwa galerii to był numer mieszkania, prawda?
Tak, to było po prostu mieszkanie nr 30, na pierwszym piętrze, z piękną loggią – loggia była naprawdę super. Wychodziła na tzw. pawilony, przy Nowym Świecie. Tam o godzinie 16 zaczynała się impreza. Ja się zastanawiałam: jak to możliwe, skąd ci ludzie mają tyle czasu, tyle kasy i tyle energii, żeby tam o tej porze być i pić piwo. W każdym razie: tam było fajnie i kameralnie, ale nabrałam wiatru w skrzydła kiedy się przeprowadziłyśmy na Wilczą. Równo 11 lat temu. Nawet przez sekundę mi się tu nie nudziło. Po prostu ta przestrzeń ma taką energię, jest tak fajna i elastyczna! Często robimy jedną większą wystawę i obok mniejszą w tzw. show roomie. Czasem robimy pół na pół, czasem w ogóle wyłączamy jeden pokój. Można zamknąć drzwi i kierować ruchem osobowym. Ta przestrzeń daje wielkie możliwości. Naprawdę dobrze się tu czuję. Historię lokalu_30 mogę bardziej rozbudować, są w niej nasze różne współprace i przyjaźnie. Na samym początku u podstaw tego przedsięwzięcia leżał pomysł —teraz on się wydaje oczywisty, wtedy się takim nie wydawał— żeby połączyć pokolenia. Współpracowałyśmy na przykład z Józkiem Robakowskim, to się teraz wydaje normalne, ale w 2005 roku tak nie było. To był moment, kiedy zaczynało się odkrywanie post-awangardy. Po „smucie” lat 90., kiedy wszystkie te osoby zostały wyrzucone do kosza i upokorzone tylko dlatego, że ich twórczość rozwijała się w latach PRL-u. Ja oczywiście nie potępiam całkowicie tego radykalizmu lat 90., bo to był radykalizm transformacyjny, mówiący: Hej, jesteśmy młodzi i wszystko się zmienia i w związku z tym my też chcemy wszystko zmienić. Ale wiadomo jak każdy radykalizm – ten również miał swoje bardzo złe strony. Uważam, że to, co się dzieje teraz —nie to, żebym bezkrytycznie patrzyła na współczesność— ten aktualny pluralizm, że można być surrealistką, że można być modernistką, że można być wszystkim… Czasem być może zbyt wiele jest możliwe. Natomiast w latach 90. tak strasznie dużo rzeczy było obciachem, po prostu nie wypadało ich robić. Modernizm był okej, Forma Otwarta też. Modernistyczno-architektoniczny boom – on zaczął się rozszerzać, później wiadomo, jakoś to przycichło, ale to wciąż jest aktualne. Surrealizm też z nami został. To jest dla mnie ważne i fajne, i cieszę się z tego. Wiadomo, że są rzeczy, które są po prostu kiepskie, ale nie warto się zamykać, przyjmować, że coś jest passé. Teraz już na szczęście nie ma tego rygoru.
Agnieszka Rayzacher w czasie organizacji „Śniadania z artystką”, które odbyło się 29.09.2024 przy okazji wystawy „Ślepowrony” Joanny Rajkowskiej w lokalu_30 w Warszawie. fot. Konrad Ciszkowski.
Dowiedziałem się z Internetu, że Twoje wejście do sztuki wiodło przez teatr. Że najpierw się nim zainteresowałaś, a potem była historia sztuki, bo musiałaś mieć dyplom. Rozumiem, że ten teatr trochę poszedł na bok. Ciekawi mnie kiedy zaczęłaś śledzić i orientować się co dzieje się w sztukach wizualnych, czy to od początku było zainteresowanie współczesnością?
Tak, skończyłam studia – pisałam pracę magisterską z architektury, to mnie bardzo interesowało i mam też na koncie wystawy dotyczące architektury modernistycznej. Ponieważ przez jakiś czas byłam w Paryżu i studiowałam na Sorbonie postanowiłam tam zebrać materiały do pracy magisterskiej. Napisałam pracę na temat XX-wiecznej architektury synagogalnej w Paryżu i w regionie paryskim.
To było dużo budynków?
No, trochę było. Wzbudzałam sensację wśród francuskich profesorów, kiedy zgłaszałam się do nich i mówiłam jaką pracę magisterską chcę pisać – oni przecierali oczy ze zdumienia. Chyba mało osób podejmowało ten temat, a ja przyjechałam z Polski i go podjęłam.
Ale interesowałam się sztuką, jak najbardziej i lata 90. to był mój czas i śledziłam to, co się działo. Zaczynałam z punktu dziennikarskiego, początkowo bardziej zajmowałam się pisaniem, a później coraz bardziej zaczęłam wchodzić w robienie wystaw. Najpierw jako niezależna kuratorka, ale miałam już wtedy takie myśli, że chciałabym mieć miejsce, z którym mogłabym się identyfikować i robić w nim wystawy, pokazywać rzeczy, które mnie interesują. I tak poszło – udało się, miałam szczęście, bo spotkałam Zuzannę, która miała to miejsce i jest bardzo otwarta, i chciała coś dać od siebie, i coś wnieść. To się sprawdzało.. Jednak w pewnym momencie Zuzanna, która wniosła do lokalu również sporo swojego wieloletniego doświadczenia uznała, że może pójść swoją ścieżką jako artystka i w takiej roli współpracować z lokalem, a ja zostałam w galerii. Mnie też pasował ten układ.
Czy możesz coś powiedzieć o tej przestrzeni, o której wspomniałaś, dwie kondygnacje wyżej, co się tam działo?
Ponieważ to była ta sama kamienica spotkał ją ten sam los, co galerię – można ją było kupić, ale nie można jej było wynajmować.
Czyli to nie jest coś, co kontynuujesz?
Nie. Oczywiście fajnie byłoby mieć jakąś przestrzeń na rezydencję, ale to wymagałoby dodatkowej pracy – zawiadywania tą przestrzenią. Tam to było dobre, bo to było na miejscu. Gdybym tu, na Wilczej coś takiego znalazła za jakieś niewielkie pieniądze to może tak.
Jeszcze jednej rzeczy nie rozumiem. Mówiłaś, że na Foksal to była pracownia Zuzanny Janin, ale chyba trudno byłoby pożenić pracownię z galerią w jednej przestrzeni?
Miałyśmy to miejsce dzięki temu, że Zuzanna wcześniej wynajmowała je na swoją pracownię. Od czasu do czasu latem udostępniała tę przestrzeń na pracownię, bo komuś się ona spodobała – była usytuowana w dobrym miejscu i był tam fajny klimat do pracy. . Ludzie lubili to. Z chwilą, kiedy zaczęłyśmy tam robić wystawy to się skończyło i ciągnęłyśmy już tylko wątek galeryjny. Bez tego miejsca, inicjatywy i energii Zuzanny nie byłoby lokalu.
Chciałem Cię prosić, żebyś powiedziała coś o Seminariach Feministycznych.
Seminaria zaczęły się w 2017 roku i zaczęły się przy okazji wystawy „Przyjaźni moc”, której kuratorem był Tomek Pawłowski-Jarmołajew. W trakcie tej wystawy Agata Jakubowska zaproponowała, żebyśmy zrobili program związany z jej badaniami dotyczącymi obecności kobiet na akademiach (warto pamiętać, że mniej więcej tym czasie został zaprezentowany raport Katarzyny Kozyry „Marne szanse na awanse”). To była taka minikonferencja, Agata zaprosiła do niej Magdę Ujmę, Ankę Leśniak, Ewę Majewską i mnie, a wszystko nam to filmowała Aleka Polis. Zrobiłyśmy to, ja potem wyjechałam za granicę, ale cały czas byłyśmy w kontakcie – ja im pisałam: Dziewczyny, to było coś zajebistego, co się wydarzyło. Strasznie chciałam to pociągnąć. I rzeczywiście po kilku miesiącach znowu się spotkałyśmy, już bez Ewy Majewskiej i siedziałyśmy sobie w tej przestrzeni (w jednej z sal wystawowych na Wilczej) i ustaliłyśmy jak to się będzie nazywało.
Mnie się udało przeforsować to „Seminarium Feministyczne” [śmiech] Chodziło mi o to, żeby nie było w nazwie „kobiet”. Zawsze to podkreślam, że feminizm czy feminizmy – to nie jest o kobietach, to jest o nas wszystkich, chodzi o emancypację wszystkich istot. To się wtedy zaczęło i dzieje się w miarę regularnie. Ja tego pilnuję organizacyjnie, jestem taką panią policjantką…
Spotykamy się! Pamiętajcie!” [śmiech]
Tak. Wiadomo, że to się wiąże z organizowaniem calla, z wyborem tematu… z tym akurat nie mamy żadnych problemów, bo mamy tyle tematów, że mogłybyśmy zaplanować kilka lat do przodu. Często jest tak, że jeśli jest jakiś temat aktualny to on wypiera tematy, które były wcześniej przewidziane. Kiedy w sierpniu 2020 roku była afera z Margot, a równocześnie zmarła Maria Janion to zrobiłyśmy queerowe SemFem. Później był październik 2020 roku więc zrobiłyśmy aborcyjne SemFem. Było też seminarium związane z osobami uchodźczymi. Tematy pojawiają się więc często a propos tego, co się dzieje. Skład osobowy SemFem się zmienia. Ja tkwię na tej pozycji i Anka Leśniak jest ciągle w naszym teamie. Poza tym troszkę się teraz pozmieniało, bo najpierw odeszła od nas Agata Jakubowska, a później Magda Ujma.
Zostałyśmy same z Anką Leśniak i uznałyśmy, że trzeba tu coś troszkę zmienić i seminarium wypączkowało do składu pięcioosobowego. Oprócz nas jest Karolina Majewska-Güde, Dorota Walentynowicz i Paulina Olszewska, i to jest super zespół, bardzo fajna energia. Działamy między Warszawą, Trójmiastem, a Berlinem więc spotykamy się od czasu do czasu fizycznie, ale głównie na Zoomie. Tak się składa, że ja zostałam zaproszona do zrobienia wystawy w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie przez Eulalię Domanowską, a ja z kolei zaprosiłam do współpracy moje koleżanki z SemFem. Teraz robimy wystawę „Chcemy całego życia” jako team kuratorski. Bardzo się z tego cieszę. Robimy naprawdę dużą wystawę, bo będzie obejmowała cały PGS. Będzie to nasze spojrzenie na sztukę feministyczną w Polsce, czy raczej na feminizmy w sztuce. To wypączkowało z mojej koncepcji wystawy historycznej, którą robiłam w A.I.R. Gallery w Nowym Jorku – to jest bardzo szacowna instytucja, pierwsza galeria feministyczna w Stanach, założona w 1972 roku m.in. przez Nancy Spero, Agnes Denes i Barbarę Zucker. Tak się złożyło, że przyjaźnię się Joan Snitzer i Jane Swavely, które niemal od początku są związane z tym miejscem. Marzyłam, że można by tam zrobić wystawę pokazującą polską sztukę feministyczną. Kiedy z nimi rozmawiałam, czułam że jest taka potrzeba, że chciałyby się czegoś dowiedzieć i że nie wiedzą zbyt wiele o polskiej sztuce. I tak się stało. W 2022 roku odbyła się wystawa, która była zatytułowana „Bezsenność w Warszawie”. Kiedy zaprosiłam do współpracy cały team wymyśliłyśmy tytuł inspirowany słynnym hasłem Zofii Nałkowskiej: „Chcemy całego życia”. Muszę powiedzieć, że to jest niezłe szaleństwo, ale myślę, że się uda.
Czy Tobie, jako osobie kierującej instytucją rozpoznaną, opartą na tym, że ludzie ją odwiedzają, ciężko było prowadzić galerię w czasie pandemii?
Ja przede wszystkim miałam apokaliptyczne wizje, że to jest już w ogóle koniec. Pewnie nie tylko ja im uległam. Ale równocześnie miałam takie dążenie, żeby otworzyć wystawę tak szybko jak się da i byłyśmy pierwszą galerią, która to zrobiła, kiedy trochę zaczęto luzować restrykcje pandemiczne.
15 maja otworzyłyśmy wystawę Janka Możdżyńskiego i Kuby Glińskiego. Ja po prostu nie mogłam wytrzymać. Przez ten czas zrobiłyśmy nową stronę internetową więc spoko. Ale to było też niesamowite, bo zdjęłyśmy wystawę, zaczęła się pandemia więc nie mogłyśmy powiesić nowej i tu było pusto, i jednocześnie okazało się, że jest totalny remont klatki schodowej. W ogóle nie zostałyśmy powiadomione. Nagle wszędzie pojawiły się tony pyłu. Więc ja tu przychodziłam co kilka dni, żeby zobaczyć jaka jest sytuacja. Było bardzo ładnie, bardzo słonecznie. Pamiętam, że mówiono: Ludzie, co wy robicie, wychodzicie, jeździcie na rowerach, wszyscy poumieracie od tego jeżdżenia na rowerach; siedźcie w domu i się duście. No więc ja oczywiście wsiadałam na rower i przyjeżdżałam tutaj, patrzyłam jak ten pył się unosił. W tym było coś tak apokaliptycznego, po prostu taki kicz! Leciały mi łzy, mówiłam: Lokaliku mój kochany, czy to już koniec, lokaliku?
[śmiech]
Ja często tak mówię. Kiedy sama tu zostaję, pod wieczór wychodzę stąd i mówię: Lokaliku! [śmiech] W taki bardzo afektywny sposób. Więc przychodziłam tu i pytałam czy to już koniec. Ale im w końcu, po dwóch miesiącach, udało się tę klatkę wyremontować. I wtedy otworzyłyśmy wystawę. To było super. Oczywiście był rygor, nie można było robić otwarcia – było otwarcie trwające przez cały dzień, co zresztą się utrzymało w wielu galeriach. Przez ponad tydzień czy dwa tygodnie układałam listę gości. Co pół godziny była zmiana. Były normy, bodaj 15 m.kw. na osobę więc obliczyłam ile osób tu może być i zapraszałam po cztery osoby, co pół godziny zmiana. To był totalny wysiłek, ale to się udało i osoby były bardzo chętne, myślałam że to nie zatrybi, że ludzie nie poddadzą się temu rygorowi. Ale oni byli bardzo chętni i czuli się wyróżnieni…
„lokal_30 zaprasza na godzinę 15:30”. Prawie jak u lekarza.
Tak! Spotykamy się o 15:30. Możecie zostać trochę dłużej, tylko chcę was uprzedzić, że o godzinie 16:00 przyjdzie kolejna tura. Jeśli to jest dla was okej, że będzie nas trochę więcej to dobrze, a jeśli nie to będę was prosiła, żebyście opuścili ten lokal [śmiech] Tak to działało, było to trochę karkołomne, ale ja z pewnym rozrzewnieniem wspominam ten czas.
Mam syna, który teraz ma 16 lat. Minus cztery więc wtedy miał 12 lat. Musiałam ogarniać różne rzeczy, ale też trochę zajmować się lokalowymi sprawami, robić wszystko, żeby ta wystawa się odbyła, żeby dało się uruchomić lokal_30, a równocześnie musiałam się przyglądać temu, co się dzieje w szkole, kilka metrów ode mnie [śmiech] Przez te dwa miesiące byłam w domu więc to też było ciekawe. I to jest doświadczenie bardzo wielu osób rodzicielskich, doświadczenie z czasu pandemii – siedzenie w domu, ale trudno powiedzieć, że to było wyciszenie, bo jak ma się dziecko przez cały czas w domu, trudno to nazwać czasem wyciszenia.
Zmieniając temat: super podłoga! To nie jest pytanie, ale chciałem przekazać wszystkim, którzy tego nie widzą, że jest tu super podłoga.
Tak. Też ją bardzo lubię. W ogóle cała ta przestrzeń jest oryginalna, zachowana od 1912 roku, daty budowy tego budynku. Nic się z nią nie stało. Na zapleczu mamy taką wnękową szafę secesyjną. Stolarka też – wszystko jest oryginalne.
I sztukaterie też?
Sztukaterie też. Właśnie walczę i tłumaczę ZGN-owi i wspólnocie, że nie remontując dachu niszczą substancję zabytkową więc może będzie remont dachu i nas przestanie zalewać. Dach jest dziurawy jak sito. Jest to w ogóle przestrzeń, która została odratowana, historia tej przestrzeni jest bardzo ciekawa.
Wiesz co tu wcześniej było?
Tak, bardzo dobrze wiem. Tu była galeria Heppen Transfer. „Heppen” na cześć pana Heppena, który był autorem projektu tej kamienicy. Właśnie ze zdumieniem odkryłam, że kamienica przy Foksal 17, gdzie mieściła się pierwsza siedziba lokalu_30 też była jego autorstwa. Galeria działała od 2007 roku, założona przez Henriettę Varju. Prowadziła tę galerię razem z Agatą Chinowską. Henrietta włożyła w to miejsce na początku pół roku ciężkiej pracy, bo tu była taka komunałka. Było ileś rodzin, ileś mieszkań, wszystko było podzielone, ale dzięki temu to się w sumie całkiem nieźle zachowało. Wszystko było założone różnymi warstwami wykładzin i dzięki temu ta podłoga przetrwała w całkiem dobrym stanie. Było natomiast mnóstwo różnych ścianek, a sufity były zamalowane dwudziestoma warstwami farby. Więc Henrietta to zdejmowała takim dłutkiem. Mamy te narzędzia jeszcze nawet w naszym warsztacie. To jest wszystko jej zasługa. Kiedy ja przyszłam trochę pozmieniałam, bo było salonowo, na ścianach wisiały kinkiety. Tu niestety nie można użyć oświetlenia galeryjnego…
Dlaczego? Nie możesz tu kuć, o to chodzi?
Z sufitami nic tu nie można robić. Mamy Meczysława naszego pana technicznego, który mi powiedział: Słuchaj Agniecha, nie możesz dotykać tego sufitu, bo tobie albo komuś on runie na łeb. To jest zabytek, ja nie chcę tego niszczyć więc kombinujemy jak możemy z oświetleniem. Na szczęście nie jest tak bardzo źle. Nie wiem, było jakieś pytanie, a ja na nie nie odpowiedziałam?
Nie, zrobiłaś coś dużo lepszego – nie było pytania, a Ty na nie odpowiedziałaś [śmiech] Teraz mam pytanie, ale zaznaczam, że to nie jest prowokacja. Czytałem ostatnio tekst Wiesława Juszczaka o powołaniu. To nie jest bardzo często używane teraz słowo, ale czy to co robisz, to jest jakiś rodzaj powołania. Oczywiście możesz powiedzieć: Jeśli „powołanie” to ktoś musi powoływać, ale patrząc na Ciebie myślę, że to nie jest taka zwykła praca. Nie chcę jakiegoś za dużego patosu w tym pytaniu. Chodzi o to, że pracuje się żyjąc. Nie ma granic.
Nie ma. Nie ma fajrantu [śmiech] To jest praca od momentu otwarcia oczu aż do późnej nocy, kiedy udaje mi się zasnąć. Ona jest przez cały czas. Można by powiedzieć, że to jest jakaś powiedzmy sobie – misja, która mnie bardzo cieszy, która mnie pochłania. A ja też jestem pracoholiczką, to nigdy nie ma końca. Być może, gdybym piła alkohol to by wyglądało tak samo [śmiech], ale mam nadzieję, że nie. Pytanie czy jest to mniej czy bardziej zdrowe… Potrafię jednak postawić granicę. Jest tak, że ponieważ mnie to naprawdę bawi potrafię cieszyć się tym, że na przykład jadę w niedzielę do kogoś, zobaczyć jakąś rzeźbę, którą będę pokazywać na wystawie, a przy okazji mam spacer. Ale ja to lubię – łączyć przyjemne z pożytecznym. Nawet mówię, że najbardziej lubię praco-wakacje.
Praco-wakacje! Świetne [śmiech]
Tak, praco-wakacje. Wyjeżdżam na wakacje, ale czasem mam jakąś misję. Powiedzmy, że przejeżdżam przez Berlin i przy okazji coś załatwiam. Przejeżdżam przez Francję i załatwiam coś tam. Przejeżdżam przez Szwajcarię i załatwiam coś tam. Albo jadę w polskie góry, bo robię research do wystawy. To jest dla mnie okej, bo tego, co robię nie traktuję jak „roboty”. Wiem, że to jest praca, ale to nie jest „robota”. Że muszę to odfajkować. Ważni są ludzie – bez osób artystycznych tego wszystkiego by nie było. One są tutaj istotą. Ich osobowości, różne podejścia, różne charaktery, ego mniejsze i większe. W pewnym momencie ma się już pewne doświadczenie i wie się jak rozmawiać, żeby wszystkie strony były zadowolone. Nie jestem jakąś policjantką, która chce „tak-tak-tak”, a biedna osoba artystyczna jest zupełnie zdominowana. Ja mam charakter koncyliacyjny, co raczej pomaga.
Ostatnie pytanie: Kolekcjonerów jest więcej?
Tak. Tu ich kiedyś naprawdę nie było. Nie przychodzili, nie zgłaszali się, nie byli zainteresowani. Wiadomo, że i tak się robiło wystawy dla widzów i widzek. Cieszę, kiedy osoby kolekcjonerskie się pokazują, głównie ze względu na artystki, po prostu. Bo one muszą się z czegoś utrzymać. My też się musimy z czegoś utrzymać. A do tego dochodzą fajne rozmowy i satysfakcja, że ktoś jest zainteresowany pracami osób artystycznych, z którymi pracujemy, a ich działalność jest doceniana.
Rozmawiał Marek Wasilewicz