„Po co miałbyś wracać?” – rozmowa z Bartkiem Kociembą – Arobalem, wokół wystawy „Powtarzać czas początku” w galerii Lisowski

Marek Wasilewicz: Co to jest ten „Arobal”?

Arobal: „Arobal” to jest przezwisko, które sobie sam wymyśliłem. To jest wynik zabawy słowotwórczej, właściwie nawet nie – zabawy fonetycznej, z której powstało jakieś słowotwórstwo. Moja mama jest logopedą więc świadomość dźwięków towarzyszy mi od dziecka. Też nienaturalnie wcześnie zacząłem mówić. I wciąż dużo gadam.

Moja mama miała pisać doktorat z fonetyki i czasami przy niedzielnym obiedzie „odpalała się” i mówiła bardzo abstrakcyjne rzeczy. Jakaś tam głoska i tutaj nacisk, zęby, przydech… Bardzo mnie to ciekawiło.

To ja miałem trochę podobnie. U mnie w liceum był dość nietypowy system, w ramach którego każdy wybierał kurs. Była gramatyka, literatura, gdzie trzeba było czytać te wszystkie „Nad Niemnem” i tak dalej. I był też kurs słowotwórstwa, i było zadanie, żeby stworzyć swój wyraz, jakieś nowe słowo. I ja sobie wymyśliłem tego Arobala. To było też związane z technologią i z tym, że chciałem sobie założyć skrzynkę mejlową. A wtedy nikt nie miał skrzynek typu „bartek.kociemba” tylko były…

„zbychu” [śmiech]

„zbychu58” [śmiech], „kochampiwo” [śmiech].

A ja nie miałem przezwiska innego niż “babiarz” albo „pedał” jako dziecko.

Naprawdę? To straszne.

Tak, byłem wyzywany od dziecka, bo byłem „przegiętym” chłopcem.

Co za koszmar.

Ja nie wiedziałem co to znaczy „pedał”. Starsi koledzy pluli na mnie… Ja dzięki terapii mam to jakoś ułożone, ale taka była ta rzeczywistość.

Ale to byli Twoi koledzy z klasy?

Tak, ale nie tylko, dlatego ważna jest dla mnie ta pozytywna narracja, w której możliwe jest poczucie szczęścia, afirmacji wszystkich elementów składowych tego, kim jesteś.

 

 

A wracając do „Arobala”. „A” – no strategicznie, dobrze zacząć od „a”.

[śmiech]

Prawda?

„Aaaaaa wynajmę” [śmiech]

Jeżeli widnieję jako Arobal to nie zawsze jestem na początku, ale zazwyczaj jestem, co ma swoje plusy i minusy.

Jest dźwięczność „ro”, która mi się bardzo podoba. Jest taka zabawność „bal” – jest jakiś ciężar tego, ale nie jest to do końca poważne. „Al” – ta końcówka kojarzyła mi się jakoś tak elegancko. No i ten Arobal jest… ja się kiedyś odżegnywałem od tego, że to nie chodzi o „robala”, ale chyba jednak trochę chodziło o takiego robala, który gryzie ziemię i nic nie znaczy. I to była taka autoafirmacja, taka moja zbroja. Może nie tyle przypomnienie sobie o mojej własnej wartości tylko takie marzenie, że mogę być kimś. Co z tego, że rzeczywistość odbiera mnie tak, jak mnie odbiera. Ja sobie sam stworzę moją rzeczywistość.

Zadałem Ci to pytanie, bo ten wyraz czytany od tyłu…

To „labora”, czyli po łacinie „pracuj”!

Właśnie.

Odgadłeś to?

Tak, zastanawiałem się czy to było Twoje motto? Bo ja się zajarałem, kiedy to odkryłem.

To nie było świadomie wybrane, ale jest w tym ten mistycyzm przypadku i tego, że rzeczy do siebie pasują – to, co tak uwielbiam w pracy twórczej. Bo to bardzo do mnie pasuje. Jestem trochę pracoholikiem, ja uwielbiam pracować, uwielbiam spędzać czas w pracowni. To, że Arobal jest kojarzony jako ilustrator, artysta, że współprowadzę coraz bardziej znaną w Danii galerię to wszystko się bierze tylko z tego: że ja lubię wkładać w coś robotę. Lubię sobie poczytać, lubię sobie pogadać, posprzątać, powitać gości w galerii, ale przede wszystkim lubię siedzieć godzinami czy to nad papierem, deską, czy nad tkaniną.

Mówiłeś mi wcześniej o etosie w twojej rodzinie, że pracą możesz coś osiągnąć, jakoś się wywindować, znaleźć w jakimś miejscu. Stąd moje pytanie. Zastanawiałem się czy tutaj zachodzi jakaś kosmiczna zgodność [śmiech].

Praca, praca nad sobą, kształcenie się, też praca na rzecz innych, bo ja jestem z takiej trochę społecznikowskiej rodziny. Moi dziadkowie od strony mamy byli nauczycielami, ale w dzieciństwie byli szykowani na mleczarkę i szewca. Oni całe życie byli jakoś zaangażowani społecznie. Po godzinach pracowali w internacie i w domu dziecka, potem dziadek Tomek został inspektorem kultury. Zajmował się tym jak umożliwiać dzieciakom w naszym regionie rozwój. Dzięki jego wsparciu dom kultury w mojej miejscowości świetnie funkcjonował, powstał zespół taneczny, w który z resztą tańczyłem jako dziecko. Moja mama do dzisiaj jest zaangażowana w pracę charytatywną w naszej miejscowości.

Fascynuje mnie, że tak to tłumaczyłeś, że tu „a”, a tu „bal” i „robal”, a tu jeszcze na końcu coś takiego wyszło.

Twoja wystawa, realizowana w ramach Programu Dotacyjnego Artystycznej Podróży Hestii została otwarta we wrześniu w galerii Lisowski w Warszawie. Kiedy słyszę jej tytuł – „Powtarzać czas początku” to myślę o terapii. Że powrót do naszej przeszłości jest sposobem na to, żeby coś przeżyć i zrozumieć, i móc —odciąć to może nie jest dobre słowo— zintegrować to ze sobą, tak bym to nazwał. Rozumiem, że to wcale nie musi być Twoja intencja i wiem, że jest to cytat. Ale inni mogą tego nie wiedzieć. Dlatego chciałem Cię zapytać o tytuł. Co to znaczy „Powtarzać czas początku”?

Jest to tytuł książki Anny Zadrożyńskiej, w którym używa go jako początku dyskusji o miejscu rytuału w życiu współczesnym. Sposób w jaki zadałeś to pytanie i sposób w jaki ona o tym pisze, czuję że one przepięknie się zazębiają w moim doświadczeniu i genealogii tej wystawy. Bo ona z jednej strony jest przygotowaniem do święta, jakim jest wesele i jest świętem samym w sobie – chodzi o celebrowanie miłości. Chodzi też o spojrzenie na to z perspektywy migranckiej i z perspektywy osoby queerowej, osoby która nie jest odcięta od kontekstu, z którego wyrasta. Jest to też świętowanie świadomości spuścizny rodzinnej. I budowanie poetyckiej narracji, w której elementy historii rodzinnej przeplatają się z elementami rzeczywistości bycia zarówno imigrantem jak i osobą nieheteronormatywną.

 

 

To tak hasłowo. Ale istotne jest to, że przygotowuję się do zamążpójścia i robię to na emigracji. Natomiast moja ścieżka tu – do Danii, w dużej mierze wiodła przez powtórzenie czasu początku. Czyli mój powrót do mojej rodzinnej miejscowości. Zanim przeprowadziłem się do Danii, miałem taki rok, kiedy byłem w takim jakby czyśćcu. Nie byłem już w Warszawie, ale jeszcze nie byłem w Kopenhadze. Byłem: trochę tu – trochę tam. Byłem trochę takim powsinogą…

To takie piękne słowo, kocham je.

A moją bazą stał się Barlinek, czyli miasto z którego pochodzę i tam jest mój dom rodzinny. Wprowadziłem się na nowo do domu, w którym wyrosłem, do mojej mamy i do moich dziadków. To było więcej niż powracanie do czegoś, co znałem. Odkrywałem nowy świat na moim starym lądzie. W tym czasie zacząłem, w trakcie rozmów przy obiedzie z babcią, rozmawiać na tematy, na które nie rozmawiałem jako dziecko czy nastolatek. Z czasem zacząłem to nagrywać, wtedy pojawiło się poczucie, że jest tu bardzo wiele ciekawych rzeczy, z którymi chciałbym się zmierzyć twórczo i zawodowo. Wyłoniła się też nowa jakość relacji, międzypokoleniowej łączności, spotkania ludzi, pochodzących z różnych rzeczywistości, ale —bądź co bądź— dzielących te same marzenia i nadzieje.

Czy możesz powiedzieć, że musiałeś tam wrócić, żeby móc wyjechać?

[milczenie] Ładnie to podsumowujesz. Mi to nie przyszło do głowy, ale nie mogę powiedzieć, że się z tym nie zgadzam. Być może za jakiś czas, dojdę do tej konstatacji.

Pamiętam takie lato, kiedy pojechałem odwiedzić rodzinę – poszedłem popływać w jeziorze i kiedy pływałem przyszła mi taka myśl do głowy, która była nowa, obca i zupełnie dziwna dla mnie… Była tak sprzeczna z tym, co do tej pory myślałem, że nawet się obejrzałem za siebie, myśląc że ktoś inny ją wypowiedział. A ta myśl brzmiała: „Po co miałbyś wracać?”. I ja wiedziałem, że to chodzi o Warszawę.

Wtedy mojego ukochanego czyli Mikkela nie było w Warszawie, bo wrócił do swojego miasta rodzinnego czyli do Kopenhagi z powodu śmierci babci, która go wychowywała. Miałem takie poczucie, że bez jego obecności w tym gnieździe, które zaczęliśmy razem budować to ono nie ma już za bardzo sensu. Też tak się akurat wtedy złożyło, że moja przyjaciółka była w trakcie rozwodu i potrzebowała na gwałt znaleźć gdzieś kąt. Więc powiedziałem: to ty się wprowadź do mieszkania, które wynajmowałem na Saskiej Kępie i miałem u niej kącik. Ale przez większość czasu byłem u dziadków, przyjeżdżałem na chwilę do Warszawy, przyjeżdżałem na chwilę do Kopenhagi. Może rzeczywiście ten powrót do miejsca, z którego pochodziłem był potrzebny, żeby zostawić to miejsce, które wydawało mi się moim miejscem docelowym. Bo ja się w Warszawie świetnie odnalazłem i do dziś czuję się w Warszawie jak w domu. Natomiast to zakorzenianie się w nowym miejscu było wieloetapowe i wciąż ten proces trwa. Teraz jest na takim etapie, że już czuję, że to jest mój dom.

 

 

Wystawa “Powtarzać czas początku” jest bardzo mocno autobiograficzna i trudno byłoby ją oderwać od Ciebie. Chociaż można by ją było uetnograficznić. Nie ma takie słowa. Więc gdybyśmy starali się ją uetnograficznić – czy mógłbyś powiedzieć o tym, co na niej pokazujesz?

To jest wystawa, składająca się z kilku obiektów przestrzennych: malowanej szafy, skrzyni wiannej i pająka ślubnego, oraz kilku prac na papierze i drewnie.

Cały projekt rozpoczął się od rozmów z Cezarym Lisowskim, w którego galerii się odbywa. Opiera się o kwerendy i badania, które on przeprowadził w oparciu o pierwotny pomysł, żeby w ramach tematu rytuałów przedślubnych przyjrzeć się tradycjom ludowym miejsc, z których pochodzi moja rodzina. Te miejsca są rozsiane po mapie, bo są to tereny Białorusi, Ukrainy i Wielkopolski. A rodzina pochodzi między innymi z Nalibok, z legendarnego miasteczka w puszczy, a z drugiej strony moje obydwie babcie są spod Lwowa i jeden dziadek jest z Wielkopolski. Patrząc na wschód – tam mamy dużą obecność kultury materialnej związanej z przygotowaniem panny młodej do zamążpójścia, do wyjścia z domu, do wkroczenia do nowego świata, do nowej rodziny i do wniesienia wiana, którym bardzo często była po prostu wyprawka. Tutaj pojawiło się takie marzenie wyobrażenia sobie świata, który nie miał miejsca. Świata, w którym ta nieheteronormatywność mogłaby być czymś zupełnie normalnym i istniałyby rytuały przygotowania do zawarcia związku czy ukonstytuowania relacji między osobami tej samej płci. Taki był początkowy pomysł: przyjrzyjmy się jak to wyglądało i squeerujmy to, zarobalizujmy to, przefiltrujmy to przez mój roślinny słownik, bo tego rodzaju obiekty były często bogato zdobione. Najpierw spojrzeliśmy tam, na wschód, a potem im dalej brnęliśmy w ten temat tym bardziej się okazywało, że to, co my myślimy, że jest ludowe i takie pewne, tak naprawdę w wielu przypadkach, jeśli nie w większości – są to wyobrażenia i uogólnienia tych wczesnych etnografów. Jeżeli myślimy o ludowości przez pryzmat tego jak pięknie tańczy i śpiewa zespół Mazowsze to już jest kilka różnych reinterpretacji. W związku z tym my nie chcieliśmy podjąć się zadania, żeby wrócić do czegoś, co jest prawdziwe, oryginalne i zamienić się w queer-etnografów tylko pomyśleliśmy, że dzięki temu możemy sobie dać jeszcze więcej przestrzeni do reinterpretacji. To jest meta-, meta- i jeszcze może się zamienić w kolejny poziom meta. Idąc dalej ścieżką losów mojej rodziny, konieczne dla mnie było zwócenie uwagi na przesiedlenia, które miały miejsce po II wojnie światowej. Moja rodzina ląduje wtedy na tzw. Ziemiach Odzyskanych, pod Szczecinem, na tamtejszych wsiach. I na tamtych terenach, już mogę nawiązywać do swojego doświadczenia z dzieciństwa i powtarzania mojego czasu początku, kiedy jako dziecko doświadczałem wytworów kultury materialnej naokoło mnie, częstokroć przez pojęcie „poniemieckości”. Widząc piękny budynek, który się rozpada słyszałem, że jest „poniemiecki”. Widząc starą, piękną, ale zardzewiałą maszynę do szycia słyszałem, że jest „poniemiecka”. Więc mnie jako dziecku wdrukowało się, że „poniemieckie” to znaczy, że coś jest bardzo kunsztowne, ale ledwo się trzyma. I dopiero później jakoś mi się „skleiło”, że to chodzi o Niemcy, o państwo, o naród i o historię. Bo jako mały chłopiec nie miałem świadomości, że my nie jesteśmy stamtąd. W ogóle nie miałem takiego pojęcia, że można być “skądś”. Dopiero później zacząłem się nad tym zastanawiać, kiedy zdawałem na studia. Zdecydowanie inaczej czułem się w Poznaniu, a inaczej we Wrocławiu. I może też dlatego tak dobrze poczułem się w Warszawie, gdzie procentowo ilość ludności napływowej, takiej która nie jest tam od pokoleń – przeważa. Ja się też w takim miejscu wychowałem. U mnie w szkole właściwie każde dziecko miało dziadków urodzonych zupełnie gdzie indziej. Więc z tego względu pojawia się element wystawy, jakim jest szafa wianna, która występowała na terenie Prus Wschodnich, ale też Zachodniej Wielkopolski. Co bardziej zasobne panny młode nie miały już skrzyń tylko całe, malowane szafy. Co ciekawe, okazało się, że te malowane szafy były też w użyciu przez długi czas w Danii, czyli tu gdzie mieszkam teraz. Tu wyłania się też sposób pracy, który ja lubię i który jest obecny w mojej praktyce – trochę na ślepo, trochę intuicyjnie, a trochę detektywistycznie podążam za rzeczami, które wyłaniają się same. I ja lubię je trochę ze sobą „kisić”, przeplatać i patrzeć jakie mają punkty wspólne albo w jaki sposób jakieś elementy mogą się zazębiać. W taki sposób rysuję, maluję i tworzę instalacje. Fizyczny proces powstawania moich prac często wprowadza jakieś elementy, które może same nie przychodzą mi do głowy, ale które —kiedy są już razem— tworzą nową metaforę.

Ciekawe. Wielowarstwowość tego jest oszałamiająca.

A bo tutaj jeszcze pozwolę sobie dodać…

Jeszcze chcesz to skomplikować.

Z tą szafą, kiedy już zaczęliśmy nad nią pracować, pojawiła się kolejna rzecz. Zupełnie przypadkowo, w zbiorach Statens Museum for Kunst w Kopenhadze, odkryłem taką pracę Ursuli Reuter Christiansen, niemieckiej artystki, która mieszkała w Danii, bo wyszła za Duńczyka. Ona stworzyła pracę, na której namalowała alegorię małżeństwa i rodzicielstwa i nazwała ją „Ægteskab”. Ægteskab to po duńsku znaczy „małżeństwo”. Ale jeśli rozczłonkuje się ten wyraz na sylaby, to Ægtes-kab znaczy „prawdziwa szafa”. To jest przepiękny sposób jej zabawy słownictwem i piękna metafora – kiedy to odkryłem, byłem porażony jak bardzo to pasuje do tej mozaiki, kolażu, który ja tworzę. Bo nie dość, że szafa i małżeństwo, i prawdziwość to jeszcze ta jej niemiecko-duńskość, która jest geograficznie „po drodze” mojego przejazdu z moich ziem rodzinnych, Ziem Odzyskanych, Prus Wschodnich do Danii. Pozwoliłem sobie jeszcze pobawić się dalej, bo to słowo ægteskab zaczyna się od sylaby æg, które znaczy jajko. A jajko to taki ładny symbol tego, co pomiędzy. I też – nowego życia.

To jak barokowe szarady!

 

 

Ja mam dość barokowy umysł. Nie mam problemu z tym, żeby nadbudowywać czy rozwijać jakieś konteksty. Dużym wyzwaniem dla mnie jest edytowanie i wycinanie, żeby tego nie było za dużo. To jest dość bogata wystawa. Bardzo bogata w znaczenia. Nie jest konieczne, żeby odbiorcy znali te wszystkie historie. Ludzie mogą doświadczać moich prac na swój sposób i też te prace będą mocno doświadczalne, bo tę szafę i tę skrzynię będzie można otwierać i zamykać, i odkrywać co ja tam pochowałem w środku. Ale tak – każdy element, którego używam jest pełen różnych znaczeń.

 Czy używasz jakichś naturalnych barwników, malując szafę, czy na tym poziomie też nawiązujesz do tradycji?

Nie. Taką istotną rzeczą były kształty i format. To odgrywało dużą rolę. Jakie są wymiary tradycyjnych mebli tego typu, jakie są proporcje. Mając tę wiedzę tworzyłem w tych ramach kompozycje. A następnie wkomponowałem w te ramy te swoje opowieści za pomocą symboli roślinnych, ludzkiej obecności czy gestu. Jeśli zaś chodzi o składniki, o alchemię powstawania prac to bazuję na swojej technice mieszanej, którą rozwijam od kilku lat. Pracuję głównie ze sklejką. To się bierze z zainteresowania recyklingiem drewna i kształtów które układają się z tak przetworzonych słojów drewna. Korzystam z różnych farb i z różnych kredek, które mieszam, korzystam z różnych lakierów. Tak, żeby móc wprowadzić kolor i moje wizualne narracje, ale też w taki sposób, żeby by one łączyły się z kolejnym tym co już jest naturalnie komunikowane przez rysunek drewna.

A co jest w środku szafy?

Czepiec ślubny, strzegące go jelenie, łabędzie, liście kapusty i dębu, żołędzie, kopry i jajko.

A można do niej wejść?

Nie, ale można więcej. Nie chciałem się zakałapućkać w symboliczne powracanie do szafy, bo ja w tej „szafie” nigdy tak naprawdę nie „byłem”. Byłem takim dzieckiem, po którym —jak to się mówi— od razu widać, że nie jest takie normalne [śmiech]. Nie widziałem sensu w tym żeby robić szafę z plecami. Więc ta moja ma dwie pary drzwi. Dzięki temu staje się portalem, przez który można ewentualnie przejść albo spojrzeć na świat z perspektywy naszych przedślubnych celebracji.

Poza autobiografią i etnografią jaki jest powód dla zrobienia tej szafy?

Interesuje mnie symbolika tego, co jeszcze się nie wydarzyło. Świata, który można przywołać do życia. Wyobrażanie sobie nowego porządku. Na wystawie jest wiele elementów symbolicznych – przywoływania nowego porządku.

Przygotowałem też dwa portrety ślubne. Jeden taki właśnie mistyczno-alegoryczno-humorystyczny, a drugi stylizowany na ludowy. I jeden święty obrazek, żeby ten aspekt sacrum, które widzę w naturze relacji – zakomunikować. Pojawia się też moja stara praca, ilustratorska: jeleń z okładki płyty Moniki Brodki, który jest mocno ludowy.To powtarzanie jednego z moich początków, ale też naszych, bo na jedną z pierwszych randek Mikkel zabrał mnie właśnie na koncert Moniki, promujący “Grandę” [płyta Moniki Brodki – przyp. red.].

To jest twoja wystawa, ale też wynik spotkania z Cezarym Lisowskim i wynik wspólnoty doświadczeń między Wami.

Tak, to jest w dużej mierze wynik naszej fascynacji kulturą ludową i relacjami międzypokoleniowymi. Z wypiekami na policzkach rozmawialiśmy o tym: jakie u ciebie w domu były tradycje i rytuały, a jakie wciąż są. Ja odziedziczyłem, jeszcze przed moim dorosłym powrotem do Barlinka, bardzo dużo historii rodzinnych, które wplatam w ornamentykę tych prac jako moje rodzinne symbole przetrwania, odwagi, przedsiębiorczości czy migranckości. Ale nie jest to tylko wystawa moja i Cezarego. To też jest wystawa Mikkela Nielsena, czyli mojego narzeczonego. Pomyślałem, że trochę to dziwne, żebym to tylko ja mówił o tych przygotowaniach [do ślubu – red.], kiedy jego wizerunek też pojawia się na niektórych pracach i jest to wystawa o przygotowaniach do naszego wspólnego następnego rozdziału. Mikkel na tę wystawę przygotował reinterpretację tradycyjnego pająka [ludowa dekoracja, wieszana na ogół na środku izby – przyp. red.] oraz futurystyczną wizję ślubnego czepca. Mój ukochany jest architektem, pracuje też jako dizajner i moim zdaniem też artysta wizualny, chociaż on myśli o sobie przede wszystkim w kontekście architektury. W swojej pracy często posługuje się drukiem 3-D. W muzeum dizajnu w Kopenhadze jest jego, ponoć jedna z największych w Europie, rzeźba 3-D, którą zrobił z przetworzonego plastiku, pochodzącego z butelek znajdywanych w morzu. Prace na naszą wystawę przygotował w podobnej technice, też z plastiku, tym razem w wersji bio, pozyskanej ze skrobi kukurydzianej. W ten sposób nawiązuje do naszych historii: moja babcia Lucia pochodząca spod Lwowa, często mi opowiadała, że u nich często się jadło mamałygę. To jest kukurydza rozgotowana w mleku. Wydawało mi się to dziwne – kukurydza, która kojarzyła mi się bardziej z Ameryką była tak powszechna na Kresach. Z kolei jedna z babć Mikkela pochodzi wyspy Lolland na którą od XIX wieku płynęła polska emigracja, tak zwana buraczana, choć uprawiano tam też kapustę i właśnie kukurydzę. Babcia miala na imię Wanda, więc mamy duże podejrzenia, że miała polskie korzenie.

Czytałem ostatnio książkę Ortegi y Gasseta o Velasquezie i on tam mówi, że kluczowe dla rozumienia sztuki jest odtworzenie tego co artysta myśli o byciu artystą. Pomyślałem, że Cię zapytam: Co myślisz o byciu artystą, czym jest bycie artystą?

To jest duże pytanie, pytanie o credo. Pierwsza myśl to zacytować Anetę Szyłak, to co napisała o mojej twórczości przy okazji jednej z ostatnich wystaw, które kuratorowała. Z jej perspektywy moja twórczość jest o poszukiwaniu wspólnego korzenia dla różnych bytów i doświadczeń z perspektywy wykorzenionego, a efektem tych poszukiwań przestrzeń pomiędzy moim imaginarium, a emocjami odbiorcy…

Myślę, że Cię zaskoczyłem tym pytaniem, po co zadawać takie pytania [śmiech]

Zaskoczyłeś mnie, bo ja często zadaję sobie to pytanie, ale rzadko odpowiadam na nie na głos.
Patrzę na bycie artystą w dwójnasób. Z jednej strony to profesja, piękna, ekscytująca, trudna, dość elitarna, pełna rywalizacji i niosąca za sobą szereg zobowiązań. To rollercoaster emocji, praca od której trudno się oderwać, bo w oparciu o nią buduje się silne i uzależniające poczuciem tożsamości. Z drugiej bycie artystą to zdolność zatrzymania się w oniemieniu, przefitrowania czegoś przez swoją wrażliwość i gest którym dzielimy się tym ze światem.
W przypadku mojej twórczości obecnie najbardziej interesuje mnie kategoria przynależności oraz sposoby wykorzystywania przestrzeni sztuki jako oaz do czułego współbytowania. O tym opowiada też projekt “Rehersals of Beloning” który rozpocząłem w ramach rezydencji w Art Hub Copenhagen. To mobilna instalacja przestrzenna połączona z partycypacyjnym performansem w ramach którego prowadzę uczestników w medytacyjnym tańcu poprzez poetyckie metafory migracji i stawania się częścią nowego środowiska. W przyszłym roku razem z Mikkelem – autorem architektonicznej części projektu, zaprezentujemy go jako pawilon do kontemplacji na festiwalu w Roskilde.

Bardzo Ci dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiał Marek Wasilewicz