• data 07 maja 2024
  • Aktualności

Aktywistka pracująca w medium sztuki — rozmowa z Eweliną Jurasz, dyrektorką BWA w Krośnie

         

M.W.: Dzień dobry. Na początek: jak mam się do Pani zwracać, „Pani Ewelino”, taka forma jest okej? Nie spodziewam się, po tym co o Pani czytałem, żeby Pani zależało na byciu tytułowaną „Panią Dyrektor”…

 

 

E.J.: A to, to w ogóle [nie]. Dyrektorka, jeśli już… Ale możemy sobie mówić po imieniu, jeśli Panu nie przeszkadza. Jestem Ewelina.

 

 

Marek, miło mi. O Boże, na samym początku wpadka. Ale Twój mejl to dyrektor@bwakrosno.pl, nie ma tam feminatywu.

 

 

To prawda. Chociaż w opisie [w programie pocztowym, przyp. red.] powinno być „dyrektorka Ewelina Jurasz”.

 

Jest, to „wyskakuje”, rzeczywiście. Jest tak, że pewne zmiany wymagają czasu, jak sądzę.

 

Tak, musiałabym to zmienić formalnie. „Dyrektor” i „dyrektorka” to jakby dwie różne osoby. Jestem powołana jako dyrektor.

 

Chciałbym naszą rozmową wprowadzić zainteresowane osoby w to miejsce, jakim jest Biuro Wystaw Artystycznych Krosno, ważne dla Fundacji Artystyczna Podróż Hestii między innymi z tego względu, że odbędzie się tu jedna z wystaw fundowanych przez Program Dotacyjny. Krośnieńskie BWA zostało powołane w 1981 roku, ale swoją działalność rozpoczęło w 1982 roku. Czy możesz mi powiedzieć parę słów o historii krośnieńskiego BWA tam, gdzie to ma jakiś związek ze współczesnością.

 

Tak, akt erekcyjny dla krośnieńskiego BWA to jest rzeczywiście 1981 rok. Ze względu na zawirowania Stanu Wojennego działalność zaczęła się jednak w 1982 roku. Ja tych czasów oczywiście nie pamiętam, mogę znać je z relacji świadków, w tym z relacji pierwszego dyrektora BWA, Adama Łyszczka, osoby wciąż zaprzyjaźnionej z naszą instytucją i także ze mną osobiście. Więc on tak wspomina sam moment powstania BWA: Krosno było miastem wojewódzkim i środowiska twórcze, i artystyczne naciskały podobno na władze —potwierdzają to relacje w prasie tamtego czasu— żeby w Krośnie powstało miejsce dedykowane artystom. Nie było chyba pomysłu na to, kto może zostać dyrektorem tej instytucji. Łyszczek wspomina to tak, że on jako architekt miejski w Jaśle, jako absolwent różnych kierunków, bo studiował też ekonomię, był osobą rozpoznawalną i przemieszczającą się między tymi dwoma miastami – został zaczepiony na ulicy, nie pamiętam przez kogo i powiedziano mu: Ty wróciłeś ze studiów, ty już tutaj jesteś, to może ty byś został tym dyrektorem. Tak więc trochę był takim dyrektorem z „łapanki”, ale oczywiście znał się na temacie. Pierwsza siedziba BWA mieściła się w obecnym Centrum Dziedzictwa Szkła na ulicy Blich 1. Jest to o tyle istotne dla całej czterdziestoletniej historii tej Galerii, że zdania na temat przeniesienia jej siedziby z tamtego miejsca są mocno podzielone. Środowisko artystek i artystów, zakorzenionych w Krośnie i w tych okolicach, bardzo ubolewało nad tą zmianą. Nie chodzi o tę zmianę z ulicy Blicha na ulicę Portiusa [obecna siedziba mieści się przy ulicy Portiusa, przyp. red.]. W międzyczasie BWA było przez siedem lat w tymczasowej siedzibie, „przyczepione” do innej dużej instytucji kultury w Krośnie (gościnnie na parterze Regionalnego Centrum Kultur Pogranicza). Była taka obawa, że to koniec BWA, odbył się nawet wernisaż, nazwany „Stypą”, na którym prezydentowi wręczono takie rękawice, których używa się przy pogrzebach i nazwano go „grabarzem”. Chodziło o to, że on rzekomo niszczy tę wieloletnią historię instytucji, że Galeria już nigdy nie będzie miała szansy, żeby się odrodzić i mieć swoje miejsce. Patrzę na to z dwóch perspektyw. Po pierwsze Krosno to jest bardzo rozwojowe miasto takie, które mocno stawia na inwestowanie w architekturę i w zabytki przez nadawanie im funkcji publicznych, które bez tego nie zostałyby zabezpieczone czy [należycie] utrzymane. Krosno, które mianuje się „Miastem Szkła”, poszukiwało siedziby na dużą inwestycję, na Centrum Dziedzictwa Szkła [zajęło miejsce zajmowane wcześniej przez BWA, przyp. red.]. Zainwestowano w to pieniądze i energię, i to świetnie działa – w zeszłym roku Centrum obchodziło swoje dziesięciolecie. Natomiast wątpliwości dotyczyły tego, co się stanie z BWA, które nagle poszło na jakąś tułaczkę, a jeszcze dodatkowo miało wtedy zaledwie kilka etatów więc mogła pojawić się pokusa, żeby je zamknąć. Maleńka jednostka, najmniejsza w Krośnie, jedna z czterech tutejszych instytucji kultury, ale pośród czterech od razu zdecydowanie większych; takich, które mają kilkunastu, a dwie pozostałe kilkudziesięciu pracowników. Więc można było pomyśleć, że może rzeczywiście jest taka chęć, żeby już tego miejsca dla BWA nie znaleźć. Niech ono zostanie jako ta instytucja, która jest włączona do innego podmiotu, w sumie czemu nie. To jest mniej problemów formalnych. Bo jeśli chodzi o koszty to w 2018 roku, kiedy przychodziłam do pracy to cały roczny budżet Galerii wynosił plus minus 350 tys. złotych czyli, można by powiedzieć – grosze. Z drugiej strony rzeczywiście poszukiwano dla Galerii miejsca. I tak jak znaleziono przy ulicy Blich 1 siedzibę dla Centrum Dziedzictwa Szkła, tak znaleziono siedzibę przy ulicy Portiusa 4 dla BWA. Remont też znam tylko z prasy. Wszystkie kroki związane z tą kamienicą bardzo szczegółowo podejmuje portal krosno24.pl, więc gdyby chciało się coś zweryfikować, na poszczególnych etapach, w poszczególnych latach to tam jest naprawdę wszystko. Często do tego wracam, na przykład do tego co mówili o inwestycji wtedy radni, skarbnik, prezydenci. Remont miał się skończyć w grudniu 2018 roku i jednocześnie na ten rok był rozpisany konkurs na stanowisko dyrektora, który miał rozpocząć pracę jesienią, względnie zimą. Założono, że ten nowy budynek ma mieć nową osobę, która będzie prowadzić BWA. Jeśli chodzi o dyrektorów czy dyrektorki tej instytucji to najpierw przez blisko 10 lat był Adam Łyszczek. Później sprawował tę funkcję przez dwa lata Tadeusz Kasperkowicz, a po nim Maria Jurkowska, która była pracowniczką Galerii, a potem jej dyrektorem przez 25 lat [kolejną dyrektorką jest Ewelina Jurasz, przyp. red.].

 

     

 

Krośnieńskie BWA jest jednym z czterech na Podkarpaciu obok Przemyśla, Rzeszowa i Sanoka (tu funkcjonuje jako dział biblioteki). Kiedy myślę sobie jak to jest, że w tym 46-tysięcznym Krośnie uchował się taki „twór” zaprzeszłych czasów – po co i dlaczego? Jest tu środowisko twórcze, ale przecież wszędzie jest jakieś środowisko twórcze. Więc dlaczego tu BWA zostało? Myślę, że jest kilka istotnych czynników. Po pierwsze chodzi o rolę Krosna jako miasta wojewódzkiego [Krosno nie jest miastem wojewódzkim od czasu reformy administracyjnej 1999 roku, przyp. red.]. Drugi powód jest taki, że przez ponad 20 lat tu się nie zmienił prezydent. Prezydent jest bezpartyjny. Miasto ma więc komfort stabilizacji jeśli chodzi o to, kto nim zarządza. Więc on skupia się na zarządzaniu miastem przez inwestowanie w ogóle, ale też na inwestowaniu w kulturalną tkankę miasta. Był moment, kiedy Krosno przeznaczało 5% swojego budżetu na kulturę, włączając w to oczywiście wydatki na utrzymanie budynków [mieszczących instytucje kultury, przyp. red.].

 

Niesamowite.

 

W trakcie trwania pandemii i po niej to jest ponad 3%. W dużym stopniu kulturę traktuje się tu jak inwestycję. I zwykle te inwestycje są trafione. Nie robi się rzeczy, które nie mają przemyślanego [uprzednio] przeznaczenia. I tak, kiedy było remontowane BWA, prezydent —choć ojców sukcesu jest wielu, ale trzymam się tego, że to szef tego miasta— wymyślił, żeby tutaj, w budynku na Portiusa wyremontować też poddasze i żeby zrobić pokoje gościnne. Tak, żeby służyły artystom-rezydentom, ale żeby też pozostałe oddać do użytku turystom/gościom. Chodziło o dołożenie funkcjonalności, która mogłaby służyć miastu i innym instytucjom, o wykorzystanie budynku od piwnic po poddasze. Cenię sobie takie przedsiębiorcze podejście w kulturze. Tutaj jest stosunkowo mało takiego analizowania co komu wolno, mamy bardzo dużo swobody w działaniu. Pamiętam z moich poprzednich miejsc pracy, że zakres merytoryczny, który realizujesz może być taką zapałką, która odpala coś i nagle robi się z małego płomyczka wielki ogień nienawiści i złości – tutaj tego nie ma. Ja zawsze wiedziałam, że chcę wrócić na Podkarpacie, w moje rodzinne strony…

 

A studiowałaś w Lublinie, tak?

 

Tak. Główny kierunek to było kulturoznawstwo, ze specjalizacją na studiach magisterskich – krytyk i promotor sztuk plastycznych. Natomiast na licencjacie ze specjalizacją teatrologia i filmoznawstwo. Kulturoznawstwa nie wybrałam, dlatego że nie wiedziałam gdzie pójść tylko dlatego, że zawsze bliska była mi kultura i sztuka [Ewelina Jurasz odnosi się do stereotypu pokutującego wśród studentów studiów humanistycznych, jakoby kulturoznawstwo było przeznaczone dla osób niewiedzących co chcą ze sobą w przyszłości zrobić, przyp. red.]. Nie miałam wątpliwości, że w tym obszarze będę pracować i że to będzie źródło mojego utrzymania. Równocześnie wiedziałam już wtedy, będąc w Lublinie, mimo że miałam kilka propozycji pracy tam i w różnych innych miejscach jak Kraków czy Warszawa, że skorzystam z propozycji pracy na Podkarpaciu. Oferta przyszła z Rzeszowa. Miałam po prostu potrzebę powrotu na Podkarpacie. Potrzebę przenoszenia tego, czego się nauczyłam, dowiedziałam, tego co mi otworzyło głowę w ten rejon, który uważam za bardzo płodny, ale też taki, który trzeba odpowiednio zasiać. Mój rocznik i sąsiadujące z nim to są roczniki wyżu demograficznego i mam wrażenie, że absolwentów —nas tam chyba kończyło 60 osób na UMCS-ie, podobna liczba na KUL-u itd.— było za dużo w stosunku do liczby miejsc pracy. Równocześnie miałam poczucie, że jest bardzo duża potrzeba ludzi ze świeżym spojrzeniem, do pracy w kulturze, w tych miejscach, gdzie niewiele osób chce jechać czy wracać. Ja chciałam więc znalazłam się najpierw w Estradzie Rzeszowskiej, następnie po konkursie w Miejskim Centrum Kultury w Boguchwale, no a później znalazłam się tutaj. Choć konkretnie Krosna i pracy w Biurze Wystaw Artystycznych nigdy nie planowałam. Wcześniej galerie sztuki współczesnej kojarzyłam z miejscami najtrudniej dostępnymi. A ja miałam taką potrzebę, mogę powiedzieć, że od dziecka, żeby czynić instytucje kultury otwartymi. Te miejsca muszą być otwarte, taka jest ich rola. A galerie sztuki współczesnej zawsze kojarzyły mi się z zamknięciem – albo „się znasz” to tam idziesz, jak nie znasz się to nie idziesz; kogoś tam masz i możesz go tam spotkać to pójdziesz, inaczej nie pójdziesz. No i druga trudność, że jeśli już idziesz do takiej instytucji to cały czas ktoś za tobą chodzi.

 

Tak! [śmiech]

 

Więc jesteś tam i zastanawiasz się czy masz wyjść, czy zostać. Na początku w moim obszarze zainteresowań były głównie ośrodki kultury, pewnie dlatego, że od 13 roku życia „wychowywałam się” w domu kultury. Gdy byłam na urlopie macierzyńskim i moja siostra artystka podesłała mi link do konkursu w Krośnie to pomyślałam, że w sumie… czemu nie? Warunkiem przystąpienia było zapoznanie się z projektem remontu kamienicy, żeby wiedzieć co „bierzesz”, co masz robić przez te kolejne lata. Kiedy w tym czasie rozmawiałam ze znajomymi o BWA w Krośnie często mówili: „BWA w Krośnie… BWA w Krośnie, a tak – Marek Burdzy!”. Chodzi o wieloletniego pracownika, z którym tworzymy taki międzypokoleniowy duet. Marek to ikona, postać nie do podrobienia, wciąż z nami jest, chociaż jest już w wieku emerytalnym. Myślę, że dla niego ta galeria jest jak drugi dom, podobniej jak dla mnie kiedyś Jasielski Dom Kultury.

 

Czy możesz opisać BWA, fizycznie, budynek, pomieszczenia…

 

Kiedy stoisz przed BWA to masz przed sobą piękną, odremontowaną, białą kamienicę, pobłyskuje na niej napis „Biuro Wystaw Artystycznych”. Kiedy ktoś ma problem z dotarciem to mówię: taka kamienica z napisem i wtedy często pada pytanie: tam, gdzie kiedyś był antykwariat? Tak, antykwariat jest tu nadal i to jest takie kultowe miejsce na parterze, prowadzone przez Zbyszka Oprządka. Na parterze jest też znana restauracja „Wino i talerzyki”, która bardzo nam pasuje tu do wizerunku miejsca. Więc to jest ta użytkowa część parteru. I piwnice, które niosą ze sobą trudne historie. Były tu katownie Służb Bezpieczeństwa. W budynek wmurowana jest tablica upamiętniająca te zbrodnie więc jest to zaznaczone i pamięć jest zachowana. Natomiast czy jest pielęgnowana? My ją pielęgnujemy w sposób, który uważamy za możliwy w tej chwili i właściwy czyli prowadzimy prace konserwatorskie i pozyskujemy na to środki od wojewódzkiego konserwatora zabytków i z ministerstwa. Rokrocznie pracujemy nad kolejnymi pomieszczeniami. Sala wystawowa jest na piętrze, wchodzi się do niej po schodach. To nie jest niestety intuicyjne, bo nie wchodzisz do galerii z parteru, nie wchodzisz od razu. Ale dzięki obecności restauracji, miejsca, do którego przychodzisz się spotykać ze znajomymi, dzięki antykwariatowi, w którym prawie zawsze gra muzyka z winylowych płyt to powoduje, że nie wchodzisz do martwego, pustego budynku. Wchodzisz do otwartej i życzliwej przestrzeni. Budynek jest zmyślnie i nieprzesadnie odnowiony. My dużo pracujemy w przestrzeni klatki schodowej, zapraszając artystów/tki, żeby zostawili na ścianach prace na zadany przez nas temat. Więc nie idziesz w górę pośród „dialogu” jakichś smutnych, ogromnych ścian, tylko wśród ścian, na których spotykasz dzieła sztuki. Na pierwszym piętrze jest też takie nieduże zaplecze kuchenne i pokój jednego z pracowników. Wchodzisz kolejnymi schodami i jesteś w części, w której się teraz znajduję [wywiad został przeprowadzony online, przyp. red.] czyli w takiej części biurowej – część z nich to pracownie komputerowe i plastyczne, i sala audiowizualna, która jest równocześnie salą spotkań. Dalej, schodami drewnianymi, przechodzi się na poddasze. Jak wspomniałam część z nich jest do wynajęcia na wolnym rynku i to jest działalność gospodarcza, wspierająca działalność statutową. Ale prowadzimy też program wolontariatu europejskiego i od ponad dwóch lat gościmy wolontariuszy, krótkoterminowo, na dwa miesiące, albo długoterminowo czyli na rok. Teraz mamy cztery osoby: trzy z Turcji i jedną z Egiptu, które tam mieszkają i współpracują z nami. Na bieżąco, zgodnie ze zgłoszeniami na rezydencję, zapraszamy też artystów-rezydentów. Czasem pojedynczych, czasem więcej osób, czasem całą grupę twórczą – to zależy też od miesiąca i od dostępności. Wynikiem tej rezydencji jest współpraca z Magdą Lazar [artystka, której wystawa została sfinansowana w ramach Programu Dotacyjnego, przyp. red.]. Uważam to za wspaniałe i ważne. Unikam „zapisów na wystawy”, wcześniej nie mogłam uwierzyć, że to tak działa, a rozumiem, że w wielu miejscach to wciąż tak jest, że ktoś się „zapisuje” na wystawę na przykład na za trzy lata. Ktoś przychodzi i mówi: proszę mnie zapisać na wystawę na przykład na za dwa lata. Ale ja ogólnie mówię: ja nie zapisuję na wystawy. 

 

 

         

A Ty mówisz: tu jest zeszyt, proszę się wpisać. [śmiech]

 

A ja zadaję dużo pytań: co chcesz pokazać, o czym to ma opowiadać i szczerze odpowiadam, że na ogół nie wiem [czy wystawa zostanie zrealizowana], że chcę to przemyśleć wspólnie z zespołem i kolegium doradczym, i że muszę też przemyśleć cały rok w BWA, żeby on był spójny. Więc to bardziej zależy od tego, czego ja potrzebuję [jako dyrektorka instytucji], czego potrzebuje pod kątem edukacyjnym Galeria, co podpowiada Zespół, a nie od tego, że ktoś sobie zabukuje tak po prostu np. czerwiec 2025. Z jednej strony cieszę się z takiej konsekwencji [w planowaniu], którą pod tym względem mamy, a z drugiej to się nieraz spotyka z niechęcią, zdziwieniem czy złością – że ktoś mówi mi, że chciałby, a ciągle jeszcze tej wystawy nie miał. I, zmierzając do rezydencji, bo to się w jakimś stopniu łączy – czasami, kiedy jest ktoś, kto chciałby z nami współpracować, to bardzo często oferuję rezydencję. To pozwala się lepiej poznać obydwu stronom, sprawdzić charakter naszej pracy. To jest na tyle złożony temat, że nie wystarczy sobie zrobić booking wystawy – to nie tak [działa] i muszę bardzo szanować tę przestrzeń wystawową, bo jest ona tylko jedna i naprawdę muszę mieć przemyślane co i dlaczego tam chcemy. Dlatego też te rezydencje są tak ważne. Często ich wynikiem jest jednak wystawa, która odbywa się w jakiś czas potem.

 

Na rezydencji w jednym czasie może przebywać jedna osoba?

 

Zwykle tak. To zależy od tego jakie kto ma potrzeby. W wakacje zdarzyło nam się, że zazębiły się rezydencje trzech osób – Joanny Dudek, Magdaleny Lazar i Mateusza Deryniowskiego. Ale to wynika też z tego, że jeśli ktoś na przykład pracuje na uczelni to ma tylko określone miesiące, kiedy może przyjechać. Może też być tak, że ktoś potrzebuje spać u nas, ale pracować w innych przestrzeniach niż ma galeria. Ktoś może mieć potrzebę pracy w terenie. Jeśli artyści rezydenci/tki nie powielają się w tym działaniu to zdarza mi się przyjmować więcej osób, choć staramy się, żeby to była jedna osoba albo jeden duet twórczy, bo też wtedy my możemy się bardziej skupić i bardziej te osoby wspierać, promować i współpracować z nimi. Nabór trwa cały czas. My zwracamy koszty dojazdu i osoba, która jest na rezydencji nie płaci za pobyt tutaj. Nie jest jednak opłacana jej praca koncepcyjna czy materiały, których używa. Ogłaszając ten program myśleliśmy, że to będzie bardzo „zaporowe”, że jeśli nie mamy funduszy – nie będzie chętnych, żeby tu być. Ale jednak, efektem kuli śnieżnej to funkcjonuje i artyści/stki dają sobie wzajemnie znać… Szczerze mówiąc nie promujemy jakoś szczególnie tego programu rezydencji, jednak są wciąż nowe zgłoszenia.

 

Czy BWA ma kolekcję?

 

Tak.

 

Czy dla Ciebie jako dla dyrektorki kolekcja jest ważna? Kiedy przyglądałem się Twojej osobie przed rozmową pomyślałem, że jesteś taką… nawet wymyśliłem określenie na Ciebie, że jesteś „aktywistką, która pracuje w medium sztuki”…

 

Ładne, dzięki [śmiech]. No tak, trochę tak jest, zapiszę to sobie.

 

 … i zastanawiałem się w związku z tym czy, kiedy tu przychodziłaś to pomyślałaś: „Kurczę, chcę powiększyć tę kolekcję. Zaraz jakieś fajne płótno wjedzie. Albo wideo” [śmiech].

 

No nie, tej myśli nie miałam. Zastanawiałam się raczej, co z tą kolekcją zrobić, żeby była bardziej dostępna. To jest pytanie, które zawsze mam z tyłu głowy – co zrobić, żeby coś udostępnić, co zrobić, żeby pokazać, co zrobić, żeby zachęcić, oswoić. Jak sprawić, żeby coś, co jest materialnym, finansowym dobrem nie było tylko zamknięte w magazynie. Jak to zrobić, żeby te ponad sześćset artefaktów, pozawijanych i świetnie zabezpieczonych – nie w naszym budynku niestety, bo tu nie ma miejsca na magazyn, to też dłuższa historia – wyciągnąć.

 

Nie wymyśliłam jeszcze na razie gdzie jest miejsce na ten nasz nowy wymarzony magazyn – kiedy wymyślę, zrobię go tam. Może to nie jest najważniejsza i priorytetowa sprawa, ale mam to też z tyłu głowy. To powoduje, że wzbogacanie tej kolekcji, przy niemożności jej pokazywania i pracy na niej ma mniejszy sens. Staramy się natomiast wyciągać rzeczy z magazynu, pracować z nimi i pokazywać je. W zeszłym roku na przykład, z okazji naszego czterdziestolecia pokazaliśmy wystawę „Krajobrazy”, którą kuratorowała Magda Ujma. Była zbudowana w głównej mierze na tym, co jest wartością naszych zbiorów, a więc pejzażach bieszczadzkich i beskidzkich, z plenerów które były organizowane nim jeszcze powstało BWA, dzięki którym to w BWA pojawiły się pierwsze zbiory w 1982 roku. Są tam też prace uczniów liceum plastycznego, które zresztą dalej funkcjonuje. Kiedyś robiliśmy też taką wystawę „Zbiór w zawieszeniu”, według pomysłu Martyny Karpowicz – pokazaliśmy rzeczy z kolekcji, które zostały wybrane subiektywnie, wybraliśmy je uważając za ciekawe, wartościowe, unikatowe i przykuwające wzrok. Reprodukowane w formie plakatów były rozwieszone w przestrzeni miejskiej, na słupach ogłoszeniowych i mieliśmy też spacer szlakiem tego naszego zbioru. To było też wyjątkowe, wiadomo że słupy z ogłoszeniami są ustawiane w miejscach, w których ludzie się gromadzą i miałam takie poczucie, że ta sztuka towarzyszy ci, że ona tam jest czy chcesz, czy nie. I zwracasz uwagę, że jest jakieś BWA, zachowujesz w pamięci jakieś wrażenia albo na przykład nazwisko artysty/tki. Więc nie mam jakiegoś silnego skoncentrowania na tym, że trzeba ten zbiór powiększać. Ale oczywiście jest mi miło i cieszę się, kiedy ktoś przekazuje nam do zbiorów swoją pracę lub gdy stać nas na zakup pracy do kolekcji.

 

  

 

       

 

W preambule Programu Dotacyjnego jest mowa o „wyzwaniach współczesności”. Chciałem Cię zapytać, co Ty o tej współczesności myślisz – chodzi zwłaszcza o te ostatnie lata, które są odczuwane jako trudne i przysparzają nas o poczucie niepewności dotyczące przyszłości. Czy sztuka ma jakąś szczególną powinność, żeby się tym zajmować? A jeśli tak to jak powinna to zrobić?

 

Nie mam jakiejś jednej odpowiedzi, ale pojedyncze myśli-wątki. Pośród wszystkich instytucji kultury to galerie są najbardziej wolne – najwięcej możesz, w dobrym tego słowa znaczeniu, najmniej zasad cię obowiązuje. Tobie wolno eksperymentować i mylić się. Bardzo lubię tę formułę, że nie jest się doskonałym i jeśli gdzieś popełniać błędy, ale próbując, myśląc w długiej perspektywie, myśląc długofalowo – to tylko w galerii sztuki. I uważam, że jeśli w jakiejś galerii sztuki —w formule samorządowej instytucji kultury— tak się nie dzieje to jest to zmarnowany potencjał. I że to wyrażanie się przez sztukę daje też tak ogromnie dużo możliwości… Czy mogę powiedzieć, że sztuka jest narzędziem zmiany świata? No, myślę że tak. Myślę też, że moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej właśnie dlatego, że od zawsze —choć nie zawsze byłam tego świadoma— otaczała mnie sztuka. Było tak z powodu mojej siostry Anki, która przy mnie rysowała, malowała, tworzyła, bo chodziła do szkoły plastycznej, zabierała mnie na wystawy. Pierwszą instytucją kultury, którą odwiedziłam była galeria sztuki. Nie byłam już taka mała, miałam sześć czy siedem lat, ale dla dziewczynki ze wsi pójść do galerii sztuki to było takie „wow”. Tak miałam wtedy i do dziś tak mam, że budują mnie emocje wchłaniane z tego co mnie otacza. Ale to jest jak ze śpiewem ptaka – śpiewu ptaka nie analizujesz, po prostu pozostawia w tobie jakieś wrażenie.

 

Picasso tak kiedyś powiedział.

 

Tak. Wydaje mi się, że w taki sposób rodził się we mnie jakiś rodzaj wrażliwości. I czasem sobie zadaję pytanie, jak to jest, że później, tak jak wspomniałam, galerie sztuki to były miejsca, które najrzadziej odwiedzałam. Więc co się stało po drodze, że jakoś się to we mnie zdusiło? Najpierw jako dziecko mówisz „wow”, ale potem stwierdzasz, że nie możesz sobie popatrzeć, bo ktoś drepcze za tobą i nie czujesz się komfortowo. Jak to jest? Co wydarza się pomiędzy. Dlatego jest mi tak blisko do edukacyjnego, otwartego wymiaru galerii sztuki. Dlatego u nas nie ma biletów, nie ma nikogo, kto siedzi i cię bezpośrednio strofuje…

 

Nęka!

 

Nie chciałabym, żeby to tak zabrzmiało, że nie dbam o mienie, żeby ktoś nie powiedział: „Nie dbasz o mienie, okradną galerię”. No, myślę że nie. Myślę też, że nikt przypadkowy do galerii nie przychodzi. A jeśli ktoś przypadkowy przyjdzie to chciałabym, żeby zabłądził, trochę pobłądził, trochę pobył, może sam ze sobą, sam z dziełem. Oczywiście w granicach jakiejś „kontroli”, ale nie bezpośredniej. Na takiej zasadzie, że widzisz, że ktoś chodzi po sali, ale nie chodzisz za tym kimś. U nas też jest kartka z informacją, że jeśli potrzebujesz oprowadzenia, ono jest bezpłatne, to można w dowolnym momencie o nie poprosić. Ale ten dostęp zostaje wolny.

 

Moja mama przez wiele lat pracowała w domu pomocy społecznej i też zawsze mówiła, że najwięcej tam jest artystów. Że świat jest tak srogi i tak trudny, że ktoś o dużej wrażliwości nie jest w stanie tego unieść. I też traktuję sztukę i wyrażanie się poprzez sztukę jako rodzaj terapii poczynionej jeszcze odpowiednio wcześnie. Że to pomaga ci się jakoś zmierzyć ze sobą, terapeutyzować siebie i otoczenie. Powiedzieć coś, co czasem nie jest do wypowiedzenia słowem. Zresztą to jest tak bardzo charakterystyczne, że jest tak wielu artystów i artystek, którzy nie lubią lub nie umieją mówić o swojej twórczości. Nie mówią, bo już się wypowiedzieli poprzez swoje dzieło.

 

Co tu więcej gadać!

 

Dokładnie! Uwielbiamy, kiedy przychodzą do nas dzieci. To wspaniałe, że one nie mają tego oporu, żeby powiedzieć, gdy coś im się nie podoba, że coś jest nie takie albo że coś, co ma jakąś finezyjną nazwę to one wymyślają alternatywne nazwy np. „zardzewiała rura”.

 

[śmiech]

 

Z kolei z wystawy „Surrealistyczny program kulinarny”, którą kuratorowała Justyna Łuczaj Salej – kilka osób wyszło, mówiąc „co to w ogóle za wystawa, ileś-naście multimediów i stoi jeszcze stół, a na nim kurze łapki, jakieś robaki, jakieś dziwne rzeczy, teoretycznie do jedzenia, ale jak to w ogóle jeść”. Wspominają do dziś, że to była ta ohydna wystawa. Myślę sobie, że w gruncie rzeczy o to przecież chodzi, żeby zostawić jakieś emocje. A jeśli otaczający świat, rzeczywistość, wszystko co się dzieje, te wszystkie trudy też budzą w nas emocje to sztuka jest o życiu. Tak, dla mnie sztuka jest o życiu… Tak, to jest misja galerii sztuki – żeby reagować.

 

Chciałem Cię zapytać czym jest krośnieńskie Centrum Aktywności Młodzieży?

 

Dzieci i młodzież są nam szczególnie bliskie. Mamy świetne edukatorki i edukatorów, którzy pracują z dzieciakami, takimi od trzeciego roku życia, to jest wspaniałe i cieszę się, że tak jest. Ja natomiast mam zajawkę na młodzież. Już w europejskim rozumieniu nie jestem młodzieżą, ale wciąż się tak czuję.

 

Są jakieś normy unijne, regulujące to?

 

Tak, w projektach unijnych młodzież to ludzie do 30. roku życia. Czyli jeśli składam projekt w ramach Europejskiego Programu Solidarności to powinien dotyczyć osób między 17. a 30. rokiem życia. Różne kraje mają swoje standardy i zdarza się, że jako młodzież traktuje się osoby do 35. roku życia. No ja skończyłam 35 lat, ale ciągle się czuję [częścią młodzieży]. Wiesz, dużo filtruję przez moją historię osobistą, przez moją młodość, przez to jakie miałam niedobory, przez to kto w czym i na ile mnie wsparł w mojej drodze… chyba bardziej życiowej niż twórczej, bo to, że kiedyś ktoś dostrzegł na języku polskim, że ładnie czytam wiersze i może reprezentowałabym szkołę na konkursach recytatorskich itd. To były takie maleńkie kamyczki milowe, które powodowały, że szłam o krok dalej i o krok dalej… Mam takie poczucie powinności, tak zostałam wychowana, żeby oddawać to, co mi dano i z czego skorzystałam, bo mogłam nie skorzystać. Dlatego to wspieranie młodzieży i współpraca z młodzieżą jest w zupełnie naturalny sposób kluczowa. I ona taka była na każdym etapie życia, od czasu studiów, kiedy młodzież to byli po prostu moi rówieśnicy. Więc począwszy od Rzeszowskiego Inkubatora Kultury, co było moją „misją” w pierwszej mojej pracy, później w Miejskim Centrum Kultury w Boguchwale, gdy tworzyłam Klimatyczną Kawiarnię Społeczną to też z młodzieżą – młodzież tam dyżurowała. Zawsze chodziło mi o angażowanie i włączanie młodych ludzi w takie współtworzenie tkanki kulturalnej miejsca czy miasta, w którym mieszkają, żeby było jak najbardziej ich. Bo też w tym obszarze zawsze mierziło mnie to, że liczy się ilość, a nie jakość. To znaczy, że ważniejsze jest to, że sześćset osób pójdzie zobaczyć spektakl, ale nie ma już w ogóle przestrzeni, żeby go przedyskutować niż to, że dziesięć osób zrobi ten spektakl. Zwykle się patrzy na rzeczy liczebnie, na to jakie jest przełożenie pieniądza na ilość, a nie długofalowy plan. Nie mówię, że tak jest wszędzie i zawsze. Wiem, że kiedy prowadzisz instytucję, musisz rozliczać się pod jakieś wskaźniki, niemniej dla mnie ważniejsza jest praca oddolna, praca u podstaw.

 

     

 

Kiedy zaczynałam współpracę z młodzieżą w Krośnie miałam 30 lat. Więc myślę, że w taki naturalny sposób młodzi zaczęli tu przychodzić, miejsce było piękne, odremontowane i świeże. Myślę, że mój styl bycia, sposób zwracania się do nich i atmosfera zupełnej równości, i szczerości w relacjach z osobami nastoletnimi, sprawiły, że poczuli, że tu jest takie miejsce, gdzie mogą zaproponować coś swojego i liczyć na wsparcie. I w ten sposób, krok po kroku zaczęła się współpraca z Młodzieżową Radą Miasta Krosna, której członkowie/inie przychodzili wcześniej, prosząc żeby wesprzeć różne ich inicjatywy. Niedługo potem przyszła pandemia i niemożność wyjechania na studia, kiedy część osób powinna była już te studia zacząć, sprawiła, że Ala Menet i ja wpadłyśmy na pomysł stworzenia programu, wspierającego oddolnie młodzież. I tak zrobiłyśmy, wymyśliłyśmy program ObudźMY Miasto! Właśnie jego pokłosiem jest Centrum Aktywności Młodzieży, które otworzyliśmy w październiku ubiegłego roku i oczywiście nie jest tak, że jakiś jeden podmiot może działać samodzielnie, to też zawsze podkreślam, że tu zadziałało wiele czynników. Po pierwsze nasza naturalna otwartość na młodzież, po drugie kilkuletnia praca w tym programie ObudźMY Miasto!, która pozwoliła nam wspierać oddolne inicjatywy młodzieży i mieć taką bazę osób, z którymi pracowaliśmy nad tym jak miałoby wyglądać miejsce dla młodych w Krośnie – wymyślone i zaprojektowane przez nich. Ale sfinansowane z jakiegoś źródła, z którego można wziąć pieniądze i źródłem tym były Fundusze Norweskie, które mogliśmy pozyskać dzięki uprzejmości i otwartości miasta, i priorytetowi prezydenta, żeby działać tam, gdzie jeszcze działania nie było. Jedną z takich niepowielonych inwestycji miało być i jest tworzenie centrum dla młodzieży. Ale nie takiego centrum, które oferuje ci sto rodzajów zajęć tylko takiego, które swoją atmosferą, przestrzenią, wystrojem i zapleczem powoduje, że ty tam chcesz być, że tam się czujesz swobodnie, tam mówisz o swoich problemach i troskach, tam zaczynają się rodzić twoje pierwsze pomysły i tam poznajesz ludzi, z którymi te pomysły realizujesz. A instytucja jest od tego, żeby cię w tym wspierać. Tak to działa. I cierpimy trochę na klęskę urodzaju, tak chyba mogę to nazwać. A z formalnego punktu widzenia jest to nasz dział, wpisany w strukturę organizacyjną.

 

Wiesz, czasem też zadaję sobie pytanie odnośnie naszego odległego magazynu i tych obrazów, i tych rzeźb, i tego wszystkiego co –jak by nie patrzeć– jest naszym finansowym zapleczem… dlaczego to jest tak, że kiedy była możliwość pisania wniosków w tym konkursie na Fundusze Norweskie, to dlaczego ja nie pisałam wtedy na magazyn dzieł sztuki tylko pisałam na Centrum Aktywności Młodzieży. A zadaję sobie to pytanie zawsze wtedy, kiedy ktoś mówi, że w zasadzie nie znam się wcale na tym, co robię, bo też czasami się zdarza, że ktoś mi tak mówi…

 

[śmiech] Uwielbiam [ironia], no tak, wiadomo…

 

… nie znasz się i ta galeria to jest dom kultury. W ogóle nie ma tu sztuki wysokiej, to w ogóle nie jest poważne i w ogóle to młodzież tu nabrudziła, a tu w ogóle [coś jest] nie tak. I jeszcze Centrum Aktywności Młodzieży – a dlaczego tego nie robią inni? Mówię: „Nie wiem dlaczego …”.

 

[śmiech] „To ich zapytaj”.

 

Robię to, bo uważam, że to jest taka potrzeba, która jest zgłaszana i świetnie, że mogę wypełnić tę niszę. Że nie robię czegoś odtwórczego tylko coś, co jest eksperymentem społecznym, co wcale nie jest łatwe. Trudno nam się z kimś porównać, bo w naszym najbliższym sąsiedztwie, w naszym województwie prawdopodobnie nie działają miejsca przy instytucjach kultury, które w tygodniu są czynne do godziny 20-tej – to naprawdę jak na Krosno jest bardzo długo. Myślę, że to jest taka „kropka nad i” w kontekście tego, co jest dla mnie prawdziwie ważne.

 

Super, gratuluję, imponuje stworzenie czegoś takiego.

 

Dziękuję, zapraszam do Krosna.

 

No i gratuluję Ci odwagi: podjęłaś się prowadzenia instytucji będąc trzydziestoletnią kobietą…

 

Miałam wtedy roczne dziecko.

 

A, okej, to już w ogóle gratuluję. To tyle. Nie zadałem Ci jeszcze jednego pytania, a bardzo chciałbym je zadać: jaką sztukę masz w swoim gabinecie?

 

O wow! Różną [śmiech]. Mam coś, co częściowo pokazuje Krosno – obraz z fragmentem krośnieńskiej wieży farnej po plenerze malarskim. Obraz na tej ścianie zmienia się średnio co pół roku. Był tu już najdroższy obraz z naszej kolekcji, „Fabryka piachu” z cyklu „Robotnicy”. Więc przez długi czas miałam tutaj Dwurnika – uwielbiałam go, ale w pewnym momencie poczułam, że jednak przytłacza i że jest „ciężki”, i że potrzebuję trochę więcej lekkości. Później wisiał tu Marcin Płoszaj, to było w czasie, kiedy miałam okres trudnych relacji. Zwykle obraz za mną odzwierciedla mój nastrój. Jednym z obrazów z pleneru jest też obraz z ustami, który był na plakacie promującym wystawę „Krajobrazy”. To są takie cudne usta.

 

 

 

One są „wprawione” w pejzaż, dobrze widzę?

 

Tak, „wprawione” w pejzaż. To jest rok 1991, obraz Alicji Łątki-Lewandowskiej, nr 277 z naszych zbiorów. M.W.: To jest numer ewidencyjny kolekcji, tak?

 

Tak. I to jest obraz wydobyty czy zauważony w naszych katalogach, w których masz malutkie zdjęcia, jeszcze w większości czarno-białe – przez Magdę Ujmę. Mam jeszcze trochę takich prac, które kupuję lokalnie. Pomarańcza/słońce jest od lokalnego artysty Kuby Żeligowskiego. Tutaj mam taką moją ukochaną Basię Kasprzycką, mam bardzo dużo jej prac. Tu jest akurat „Proces”. Ten ciemny pejzaż namalowała Maria Anto, to jest jedyny jej obraz w naszych zbiorach. To jest też jeszcze z tych plenerów w Bieszczadach. Trochę kupuję. Na oknie, jeśli coś się jeszcze mieści to stawiam małe obrazy. Kupuję za tyle, na ile mnie stać. Ostatnie dwa: to jest obraz taty Agaty Kus – Mariusza Kusa, nosi tytuł „Niewinna zabawa”. I mam jeszcze jeden obraz, który po prostu ze mną jeździ, po wszystkich moich miejscach pracy, a kiedyś go namalowała Magda Kultys… no, taki trochę nawiązujący do Klimta. Nie każdy fragment ściany jest zajęty, ale rzeczywiście na każdej ścianie coś jest. Uwielbiam to. Myślę, że to jest wspaniałe, móc pracować w miejscu, w którym możesz się otoczyć tym, czym chcesz. W ogóle cała ta kamienica przez wystrój, przez drewniane drzwi i przez to, że właściwie wszędzie mamy jakieś obrazy albo rzeźby, albo prace na ścianach, albo prace dzieci – to naprawdę powoduje, że trochę się tu czujemy jak w domu. To czasem jest zgubne, bo trudno znaleźć granicę między pracą a życiem codziennym, osobistym. Ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie pracy, w której zamykam drzwi o piętnastej trzydzieści i z niechęcią wracam do mojego szarego, ponurego biurka następnego dnia… Odnośnie tego, co sztuka może zrobić dla człowieka – to naprawdę może go uratować.

 

 

Rozmawiał Marek Wasilewicz.

Następny