• data 11 czerwca 2024
  • Aktualności

Zabawnie i potwornie — rozmowa z Weroniką Gęsicką, autorką projektu „Encyklopedia”

         

M.W.: Chciałem Panią zapytać o projekt „Encyklopedia”, który pokaże Pani w galerii Re:medium w Łodzi [wystawa realizowana w ramach Programu Dotacyjnego Artystyczna Podróż Hestii]. Czym są błędy w encyklopediach, które są  punktem wyjścia projektu?

   

W.G.: Są to intencjonalne błędy umieszczane przez redakcję w celu ochrony przed plagiatem. Jeśli w encyklopedii, leksykonie albo w słowniku umieści się kilka albo kilkanaście fałszywych haseł, to w sytuacji, gdy jakieś inne wydawnictwo skopiuje bezprawnie tę publikację, wiadomo będzie skąd wzięło treść książki. Przypuszcza się, a czytałam o tym w wielu artykułach, że prawie każda encyklopedia zawiera takie hasła. Czasami to są pojedyncze definicje, ale mam np. sześciotomową encyklopedię z XIX wieku w której znajduje się, według różnych źródeł, od 150 do nawet 200 fałszywych haseł, z czego do dzisiaj potwierdzono już nieistnienie 90 z nich, a istnienie pozostałych jest podawane w wątpliwość.

   

Czyli to zjawisko dotyczyło prawa autorskiego?

   

W większości przypadków tak. Jednak kiedy zgłębiłam ten temat, znalazłam również inne powody. I tak na przykład w przypadku wspomnianej Appletons' Cyclopædia of American Biography przypuszcza się, bo trudno to stwierdzić na pewno po tylu latach, że autorzy haseł za każdy wpis dostawali określoną kwotę pieniędzy i trafiło się kilku nieuczciwych redaktorów, którzy chcieli więcej zarobić, więc dodali te nieprawdziwe postacie.

   

Nim dowiedziałem się o Pani projekcie nie miałem pojęcia o tym zjawisku, jak Pani wpadła na ten „trop”?

   

Sam pomysł na projekt zrodził się trochę przypadkiem. Najpierw usłyszałam o papierowych miastach [miasta istniejące tylko na papierze, umieszczane na dawnych mapach w celu ochrony praw autorskich, przyp. red.] i zaczęłam badać ten temat. Wtedy dowiedziałam się o fikcyjnych wpisach w encyklopediach. Po przeczytaniu o najbardziej znanych fejkowych hasłach bardzo trudno było znajdywać kolejne. Czasem trafiałam na nie przypadkowo w trakcie przeszukiwania różnych materiałów, jak artykuły, prace magisterskie czy doktoranckie dotyczące tego zagadnienia. Zdobyłam kontakty do osób, które zajmują się bibliotekoznawstwem i które mogłyby być obeznane w temacie encyklopedii, ale nie znalazłam nikogo, kto byłby w stanie ułatwić mi pracę. Próbowałam współpracować z jakimś researcherem, który by mi pomógł w wyszukiwaniu i to też była bardzo trudna sprawa, bo redakcje strzegą bardzo tych haseł. Właściwie jest tak, że odkrywanie tych poszczególnych, fałszywych definicji to długotrwały proces. Zazwyczaj zaczyna się od tego, że jakaś grupa specjalistów ma podejrzenia, że poszczególne hasła bądź hasło są fikcyjne i zaczyna się np. dziennikarskie śledztwo. W przypadku wspomnianej encyklopedii postaci z historii amerykańskiej było tak, że w 1919 roku pewien znany botanik, John Hendley Barnhart, zaczął mieć podejrzenia odnośnie botaników opisanych w tej książce. Udało mu się dowieść,  że 14 biografii jest wymyślonych, a z roku na rok lista nazwisk coraz bardziej się powiększała. Zaczęło się od botaników, potem okazało się, że to dotyczy też innych opisanych postaci. Proces uświadamiania sobie obecności fikcyjnych haseł zaczyna się często od przypadku – ktoś ma jakieś podejrzenie, jakieś hasło wydaje mu się dziwne… Natknęłam się na artykuł w The Washington Post opisujący cały proces potwierdzania, że podejrzane hasło jest fałszywe. Chodziło o potwora – Glitch of the Pentagon, który miał być w tamtym momencie już trzecim  fikcyjnym hasłem w New Columbia Encyclopedia z 1975 roku. Dziennikarz, który się zajmował tematem, poszukiwał przez długi czas osób, które były związane w tamtym czasie z wydawnictwem, ale minęło kilkadziesiąt lat i sprawa nie była taka prosta. W końcu potwierdzono, że Glitch of the Pentagon to rzeczywiście stwór wymyślony, ale zrobiła to tylko jedna osoba, bo nikt inny już tego nie pamiętał. Jedno z moich ulubionych haseł również zostało odkryte dopiero po kilkudziesięciu latach, a chodzi o „Jungftaka” – perskiego ptaka, którego opis pojawił się w New Twentieth Century Dictionary” (Webster, 1943). Jego samiec miał tylko jedno skrzydło – prawe, a samica tylko jedno skrzydło – lewe. Zamiast tych brakujących skrzydeł były haczyk i pasujące do niego kółeczko, i tylko wtedy, kiedy ptaki się w ten sposób połączyły, były w stanie wzbić się w powietrze .

   

Wspaniałe.

   

Jest to tak abstrakcyjne! Mam oryginał tej encyklopedii: ogromne tomiszcze, ma chyba 20 cm grubości. To hasło wygląda niepozornie wśród dziesiątek tysięcy innych. To niezwykłe – otworzyć książkę i zobaczyć, że ono tam jest. Z drugiej strony kiedy już je znajdziemy i przeczytamy, to od razu czujemy, że coś jest nie tak i zaczynamy się zastanawiać, czy taki ptak rzeczywiście istnieje. Ale co z hasłami, które absolutnie nie wzbudzają żadnych wątpliwości? W ich przypadku sprawa jest o wiele trudniejsza. 

   

Rozumiem, że w badaniu tego jest taki problem, że trzeba się znać na absolutnie wszystkim.

   

Tak. Niektóre wpisy są tak wiarygodne i tak zwyczajne, że są bardzo trudne do wychwycenia. O innych można powiedzieć, że to niesamowite, że istnieją. Mam niemiecki słownik medyczny z lat 80. i tam jest mowa o malutkim zwierzątku o nazwie „Steinlaus”. Hasło ilustruje rysunek, który wygląda jakby go stworzył kilkulatek. Opis wskazuje na rolę tego owada w rozbiórce Muru Berlińskiego – zjadł bardzo dużo kamieni [z tego muru]. Niektóre z tych haseł są naprawdę niezwykłe.

   

Brzmi jakby to pisał jakiś surrealista.

   

Tak, a co ciekawe, dopowiedzenie o Murze Berlińskim ukazało się dopiero w którymś kolejnym wydaniu. Kiedy pierwsze pojawienie się hasła „Steinlaus” zostało wykryte, w kolejnym wydaniu definicja została usunięta. Jednak zebrała się taka rzesza fanów tego hasła, że wymogła na wydawnictwie to, że w jeszcze kolejnym wydaniu znalazło się w tym słowniku ponownie, i to w rozszerzonej wersji, czyli z informacją u Murze Berlińskim.

   

Wiele takich dziwnych wymyślonych haseł znajduje się też w Wikipedii, z której również korzystam przy pracy nad projektem. W dzisiejszych czasach trudno ją pominąć, jako że bardzo często do niej zaglądamy na co dzień. W niej też jest ciekawa sytuacja – istnieje oddzielna strona, na której wszystkie fałszywe hasła są zbierane i układane w tabelki, w których jest opisane, ile czasu poszczególne hasła  były na stronach Wikipedii dostępne. Niektóre z nich pozostawały niezauważone przez kilkanaście lat. Z kolei inne zostały bardzo szybko wykryte. Na tej stronie można się dowiedzieć o kilkuset hasłach – niektóre z nich były bardzo popularne, ludzie dopisywali do nich jakieś kolejne historie, np. umieszczali w innych artykułach informacje o tym haśle, żeby je uwiarygodnić. Są całe grupy ludzi zajmujące się takimi rzeczami.

                 

Jak się nazywa ten ptak?

   

Jungftak.

   

On chyba istnieje, bo widziałem Pani pracę z nim [śmiech]. Rozumiem, że to jest kluczowy moment tego projektu – Pani zabiera się za wizualizację tych haseł.

   

Tak, robię to albo sama, albo z pomocą sztucznej inteligencji. Używam jej w taki sposób, że wpisywanym promptem [fraza, polecenie bądź zapytanie, który podaje się sztucznej inteligencji do wykonania, przyp. red.] jest zazwyczaj to fałszywe hasło z całym opisem z encyklopedii. Często jest tak, że wynik jest bardzo odległy od tego, co jest napisane. Czyli sztuczna inteligencja wysyła nas w jakieś zupełnie inne rejony. Tak było z Jungftakiem. Żadna z tych ilustracji nie pokazywała ptaka z jednym skrzydłem. Jeśli pokazywała te wspomniane wcześniej haczyki i kółeczka, to nigdy ich nie było po stronie skrzydła tylko po stronie ogona. Kompletnie nie potrafiła sobie „wyobrazić” tego konkretnego opisu.

   

Może, kiedy hasło jest nieprawdziwe, sztuczna inteligencja się zawiesza [śmiech].

   

Ile prac Pani pokaże na wystawie w Łodzi?

   

Na wystawie będzie kilkanaście prac, po kilka z każdej kategorii, na które te hasła podzieliłam. Są fikcyjne zwierzęta, potwory, postacie, wyrazy abstrakcyjne i tzw. „pozostałe”, gdzie znajdziemy wydarzenia czy filmy. Zależało nam z kuratorkami, żeby pokazać różnorodność tych haseł i żeby znalazło się hasło z każdej grupy. Oprócz prac swoje miejsce znajdą tu również książki.

   

Czy Pani ma już jakiś zbiór tych książek?

   

Tak, kolekcjonuję te książki od początku pracy nad projektem. Kupuję je zazwyczaj na aukcjach internetowych. Niemiecką książkę ze Steinlausem bardzo trudno było dostać, mimo że pochodzi z lat 80, więc nie jest jeszcze bardzo stara. To udało się zrobić dzięki znajomym z Niemiec, którzy ją tam kupili i przysłali mi do Polski.

   

Czy Pani stając do aukcji, na której sprzedawana jest taka książka myśli, że jest na świecie jeszcze ktoś, kto kupuje ją z podobnego co Pani powodu? Czy w opisach książek w katalogach aukcyjnych kiedykolwiek pojawiła się wzmianka o fikcyjnych hasłach?

   

Nie spotkałam się z tym ani razu. Kiedy kupuję te książki to chodzi mi zawsze o konkretne wydanie i za pomocą tego właśnie klucza wyszukuję je na aukcjach. Czasami się denerwuję, myśląc że może nie będzie tam „mojego” hasła. I za każdym razem oddycham z ulgą, kiedy je tam odnajduję.

   

Czy to są też polskie encyklopedie?

   

Niestety nie udało mi się nigdzie znaleźć takiego polskiego hasła. Próbowałyśmy z moją galerzystką i jednocześnie kuratorką wystawy odszukać przynajmniej jedną publikację. [Katarzyna Sagatowska, przyp. red.] Kasia uruchomiła swoje kontakty naukowo-wydawnicze, ale jakoś nikt nie potrafił nam pomóc. Podobnie wygląda sytuacja ze wspomnianym wcześniej researcherem. Fałszywe hasła znalazłam w publikacjach amerykańskich, angielskich i niemieckich. No i w Wikipedii, gdzie są polskie hasła, ale pojedyncze.

   

Ciekawi mnie, że Pani wskazuje Amerykę jako punkt odniesienia dla swoich prac. Dlaczego Pani korzysta głównie z amerykańskich baz zdjęć, tych baz jest przecież mnóstwo?

   

Korzystałam również z polskich archiwów, np. przygotowując prace dla White & Case, a oni mają kolekcję związaną z Warszawą, używałam polskich fotografii z lat 80-tych i 90-tych. Ale zgadzam się, że w znacznym stopniu jestem ukształtowana przez kulturę amerykańską…

   

Oglądała Pani „Dynastię”?

   

„Dynastia” czy „Beverly Hills 90210” były gdzieś „w tle”, jak pewnie w większości polskich domów w tamtych czasach. W moim domu w pewnym momencie kultury polska i amerykańska były na równych prawach. Mój tata jest totalnym kinomanem i ja wychowywałam się na filmach, głównie amerykańskich. Leciały musicale z lat 50., mój tata bardzo też lubił kino lat 60. i 70., i u nas te filmy często się oglądało.

   

 A, czyli to było coś mocniejszego niż tylko Blake Carrington [śmiech].

   

Tak. Dla mojego taty, wychowywanego na wsi, seans kinowy był dużym świętem. Kiedy był dzieckiem raz na jakiś czas można było obejrzeć takie filmy w kinie plenerowym i to było w okolicy sporym wydarzeniem. Sentyment do produkcji z tamtych czasów został w nim chyba do dzisiaj. Kiedy byłam mała, w czasach, gdy nie było seansów „na zawołanie”, wyczekiwało się na konkretne filmy w telewizji i towarzyszyły temu inne emocje. Pamiętam taki cykl „Piątki z Newmanem” — tak to się chyba nazywało — który trwał dosyć długo, bo tych filmów było sporo. Nie mogłam się wtedy doczekać piątkowych wieczorów, żeby zobaczyć kolejny film z Paulem Newmanem w roli głównej. Teraz można to porównać do wyczekiwania na kolejny odcinek serialu, ale wtedy nie było ani powtórek, ani Internetu, gdzie można zobaczyć przegapiony film. I te emocje też były trochę inne. Tata w ogóle pozwalał mi oglądać dużo filmów, zwłaszcza z lat od 50. do 70-tych, czyli z czasów jego dzieciństwa i młodości. Kiedy byłam dzieckiem to oglądając amerykańskie musicale wydawało mi się, że to jest taki idealny świat i że każdy problem można rozwiązać przez zaśpiewanie piosenki. Ja się kochałam w tej kolorowej Ameryce. W tamtym czasie moim wielkim marzeniem była podróż po Stanach Zjednoczonych.  Wydawało mi się, że cały ten kraj to jeden wielki plan filmowy, a krajobrazy w tle są tylko namalowane, więc chciałam koniecznie zobaczyć to na własne oczy. W dorosłym życiu udało mi się odbyć taką podróż, akurat przed pracą nad moim pierwszym projektem „amerykańskim”. Przemierzyłam w miesiąc Amerykę, ze wschodu na zachód. Odwiedziłam wtedy studio filmowe i to było takie „bammm”: mała dziewczynka we mnie, z tymi wszystkimi kolorowymi wyobrażeniami, została skonfrontowana z banalną rzeczywistością. Zobaczyłam na przykład dom, który miał trzy wejścia, bo grał w trzech serialach i był zbudowany na planie trójkąta, ale nie było tego widać, bo wejścia pokazywane były zawsze tylko od przodu.  Albo wnętrze mieszkania, w którym wszystkie przedmioty były wykonane z tworzyw, które nie wydają głośnych dźwięków. To były takie ciekawe niuanse, które robią wrażenie dopiero wtedy, gdy się je zobaczy na żywo. Wchodzimy do takiego sztucznego tworu  i musimy na nowo poukładać to, jak patrzymy na otaczający nas świat. To na pewno wpłynęło jakoś na projekt „Traces” i zdjęcia z cyklu – trochę reklamowe, trochę filmowe, w których zaciera się granica między prawdą a fikcją.

   

Czy Pani widziała jakieś okropne rzeczy w tych filmach, czy Pani tata się zastanawiał, że lepiej nie widzieć jakichś rzeczy w tak młodym wieku?

   

Niestety nie! [śmiech] Pozwalał mi oglądać wszystko to, co sam oglądał – tak spędzaliśmy wieczory.

   

Ja bym się bardzo bał.

   

Ja też się bardzo bałam. Myślę, że miało to później wpływ na mnie i na moją twórczość.

   

Wiele Pani prac to świat, który bardzo niepokoi. W uzasadnieniu przyznania Pani „Paszportu Polityki” była mowa o poczuciu humoru w Pani twórczości. W pełni się z tym zgadzam, ale równocześnie czuję, że to, co Pani robi jest bardzo niepokojące.

   

Myślę, że noszę w sobie ten niepokój. Też lubię tę mieszankę – niepokoju i poczucia humoru. Od dzieciństwa jestem przesiąknięta najróżniejszymi obrazami i pewnie te obrazy mają również odzwierciedlenie w moich pracach. To się dzieje podświadomie.

   

Jakie znaczenie ma dla Pani zjawisko fake newsów?

   

Ono leży w kręgu moich zainteresowań. W ogóle interesuje mnie fałszywa wiedza zarówno ta utrwalona w druku, na przykład w encyklopediach, jak też to, co dzieje się w intrenecie. Mnie w ogóle inspirują bardzo różne rzeczy. Jedną z takich inspiracji, odległych od sztuki są np. tytuły artykułów w prasie bulwarowej, które mówią o niesamowitych historiach, często zmyślonych i mających szokować. Wykonywałam coś w rodzaju zabawy myślowej i zadawałam sztucznej inteligencji zadania zilustrowania niektórych z tych artykułów. Na przykład taki tytuł: „Kurz złamał mi rękę” albo „Nie śpię, bo trzymam kredens”. To są hasła, które odsyłają nas w najgłębsze pokłady kreatywności! [śmiech]

   

Wyczuwam, że w Pani przypadku jest to też kwestia skłonności do potworności, jako że te rzeczy są w jakiś sposób zawsze potworne.

   

Tak. Oni żyją z tego, te rzeczy są po prostu chwytliwe.

   

Pani w swoich pracach krąży wokół tematu: czy możliwe jest wiedzieć coś i czy możemy mieć jakąkolwiek pewność.

   

Tak, to jest meritum tego projektu: czy możemy mówić o wiedzy jako o pewniku. W dzisiejszych czasach, od roku dwóch, kiedy weszła sztuczna inteligencja – wszystkie informacje, jakie do nas docierają powinniśmy sprawdzać wielokrotnie. Kiedyś, biorąc gazetę do ręki mogliśmy przyjąć z grubsza, że te rzeczy, które tam są, są prawdziwe. Oczywiście w jakichś określonych ramach, nie mówię o propagandzie i mediach w państwach totalitarnych. Jednak dzisiaj, w państwie zamożnym i demokratycznym, gdzie wydaje się, że wiedza jest dobrem ogólnodostępnym okazuje się, że wcale to nie jest takie oczywiste. Co byśmy nie czytali czy oglądali, warto sprawdzić jeszcze parę innych źródeł. Kiedy widzimy fotografię, musimy mieć świadomość, że teraz wystarczy kilkanaście sekund, żeby wygenerować dowolną fotografię w AI. Rok, dwa lata temu, kiedy jeszcze trzeba było do tego Photoshopa, też można było to zrobić, ale wymagało to więcej czasu. Teraz możemy sobie wymyślić dowolną scenę, np. jakieś dwie osoby publiczne, które robią dosłownie cokolwiek – każdy może usiąść i zrobić to w minutę. Więc to jest niesamowite. Przerażające i fascynujące. Mówiliśmy o czymś zabawnym i potwornym jednocześnie – tak jest w przypadku sztucznej inteligencji. Teraz na fali zachwytu AI generujemy mnóstwo zabawnych obrazków, ale jednocześnie możemy też udokumentować nieprawdziwą „fotografią” jakikolwiek fake news i zajmie nam to dosłownie moment.

             

Kiedy oglądałem Pani prace przypomniało mi się zdjęcie Stalina z Jeżowem, który potem został wymazany w kolejnej „redakcji” zdjęcia.

   

Mam archiwum takich zdjęć i przy okazji różnych spotkań autorskich, kiedy mówię o swoich inspiracjach – pokazuję je. To zdjęcie też tam jest. Kiedy mówimy o takich słynnych kadrach przypomina mi się również słynna fotografia Nessie, czyli potwora z Loch Ness i cała afera z tym związana. W 1934 roku w brytyjskiej prasie pojawiła się fotografia, na której uwieczniono stwora, który wyglądem najbardziej przypominał brontozaura. Przez dziesięciolecia uważano je za dowód na istnienie potwora. Sprawa została na dobre rozwiązana dopiero w latach 90-tych, kiedy okazało się, że wszystko było dobrze zaplanowaną mistyfikacją, a Nessie na zdjęciu to jedynie specjalnie zaprojektowana zabawka, która miała potwora udawać. To też a propos sztucznej inteligencji. Wtedy też można było wyprodukować taki fake news, ale to wymagało dużo większej ilości pracy i czasu. Teraz „chwila-moment” i sztuczna inteligencja robi to za nas.

   

Zmiana medium powoduje różne „przerażenia”. Na przykład dla świata książki wprowadzenie czytników było czymś takim. Pojawiały się myśli, że teraz to już po wszystkim, koniec książki papierowej. Pani zajmuje się fotografią, czym dla Pani świata było wejście AI, moment kiedy okazało się, że wytwarzanie dowolnych obrazów staje się tak łatwe?

   

Słyszę bardzo dużo takich głosów w świecie artystycznym np. wśród wykładowców. Mówią, że studenci są przerażeni. W zeszłym roku miałam wykład w Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych, zostałam zaproszona między innymi dlatego, że robię prace z AI, a chciano pokazać studentom, że można tę sztuczną inteligencję wykorzystać w swojej pracy twórczej. Wykładowczyni, która mnie na ten wykład zaprosiła powiedziała mi, że tam pleni się taka depresja po-AI’owa, związana z przeświadczeniem, że AI wyprze ludzi z rynku. Myślę, że jest takie ryzyko również w szeroko rozumianych sztukach wizualnych, chociażby w ilustracji:  Stworzenie ilustracji w programie do generowania obrazów trwa kilka sekund. Obawiam się, że bardzo wiele redakcji zamiast uruchamiać cały ten proces związany ze zilustrowaniem artkułu, magazynu czy całej książki będzie szła na łatwiznę i korzystała ze sztucznej inteligencji. Myślę, że w branży artystycznej istnieje zagrożenie, że ona zastąpi część artystów. Więc rozumiem ten stres czy wręcz panikę. Ja też pracując ze sztuczną inteligencją doznaję totalnego zachwytu i przerażenia jednocześnie. Czasami jedno następuje zaraz po drugim. Generuję jakieś zdjęcie, zachwycam się nim, a potem myślę: „Czy to naprawdę ona zrobiła?!”. Gotowy obraz wygląda zupełnie jak zdjęcie historyczne, dokumentalne czy reklamowe. Cokolwiek tylko wymyślimy. Za chwilę będzie takie wymieszanie rzeczy prawdziwych z generowanymi. Już teraz widzę różne konta na Instagramie czy na Facebook’u, na których np. wcześniej były zdjęcia historyczne, a teraz zaczynają pojawiać się kadry, w których, jeśli ktoś chociaż trochę pracuje z generatorami obrazów, może rozpoznać pracę sztucznej inteligencji.

   

To jest może pocieszające.

   

Tak, ale za kilka miesięcy już tak pewnie nie będzie. Porównuję swoje prace, które robiłam rok temu z tymi, które robię teraz i widzę jak szybko ta sztuczna inteligencja się uczy. Czasami wpisuję te same prompty, które podawałam rok temu i widzę jakie ona poczyniła postępy. Strach pomyśleć, co będzie dalej. Po raz kolejny fascynacja miesza się z przerażeniem.

          Rozmawiał Marek Wasilewicz.

Następny